Legends of Tomorrow: sezon 1, odcinek 11 i 12 – recenzja
DC's Legends of Tommorow z każdym odcinkiem pokazuje, że widza ma za kretyna, a scenariusze poszczególnych odcinków były tworzone na kacu. To właśnie nieznośny ból głowy i sensacje żołądkowe towarzyszą każdej minucie serialu.
DC's Legends of Tommorow z każdym odcinkiem pokazuje, że widza ma za kretyna, a scenariusze poszczególnych odcinków były tworzone na kacu. To właśnie nieznośny ból głowy i sensacje żołądkowe towarzyszą każdej minucie serialu.
Odcinek The Magnificent Eight przenosi Ripa Huntera i jego towarzyszy w czasy Dzikiego Zachodu, gdzie cała załoga chce się ukryć przed władcami czasu i wysłaną przez nich ekipą pościgową.
Dziki Zachód w wydaniu Legends of Tomorrow prezentuje się bardzo średnio. Nie widzimy niczego odkrywczego ani w miasteczku, w którym rozgrywa się akcja, ani w pojawiających się tam postaciach. Główni bohaterowie przenikają bardzo szybko między tubylców. Czasy te wizualnie zaprezentowano jako dosłownie mroczny okres szalejących po Ameryce band rewolwerowców. Ten zabieg nie przydał zbyt wielkiej powagi wydarzeniom na ekranie. Zresztą jak ciekawie pokazać Dziki Zachód, producenci mogliby się uczyć od Roberta Zemeckisa, który również bawił się konwencją przybyszów z przyszłości trafiających do czasów Jesse'ego Jamesa, ale robił to w sposób lekki, bez przesadnego kombinowania.
Producenci przy tym odcinku nie wykazali się zbyt wielką kreatywnością i postawili na oklepaną historię miasteczka ciemiężonego przez wyjęty spod prawa gang rewolwerowców. Naturalnie jedyne osoby, które są w stanie stawić im opór, to wysłannicy z przyszłości oraz... Jonah Hex. Niestety jest to kolejna postać, która zwyczajnie rozczarowuje. Teoretycznie jeden z najgroźniejszych rewolwerowców w tamtym czasie okazuje się facetem, który zaledwie statystuje wszystkim wydarzeniom, a co gorsza, obawia się walki z tak przecież groźnym ga(n)giem.
W to wszystko wmieszany jest wątek Kendry, która przypomina sobie coraz więcej ze swoich poprzednich wcieleń. Niestety wszystko dotyczy jej wielkiej miłości do Cartera i tego, czy może w ogóle kochać kogoś innego niż on. W skrócie – jak ten „romantyczny” wątek irytował w poprzednich odcinkach, tak robi to nadal. I będzie to robił zapewne aż do końca sezonu. Przy okazji poznajemy też fragment przeszłości Ripa Huntera, który - jak się okazało - spędził sporo czasu, żyjąc w czasach rewolwerowców, ponieważ według niego „bycie bohaterem uzależnia”, a Dziki Zachód sprzyjał właśnie bohaterom. Rip pomaga zatem ogarnąć gang rewolwerowców oraz łowców, którzy mieli zabić Legendy. I znowu otrzymujemy sceny akcji niemalże wyjęte z parodii. Wszystko, co dzieje się na ekranie, przywołuje lekki uśmiech politowania, choć trzeba przyznać, że mimo wszystko w Legends of Tomorrow te sceny wyglądają o wiele lepiej niż w Arrow. Co istotne, scenarzyści pokazali tym odcinkiem, że za nic sobie mają konsekwencje, jakie mogą wywołać działania Ripa i spółki. Tych zwyczajnie nie ma i prawdopodobnie nie będzie, co tylko pokazuje, jak bardzo „przemyślany” jest cały serial.
Trochę inaczej pod tym względem wygląda kolejny odcinek, Last Refuge. Po pokonaniu łowców wysłanych przez władców czasu przeciwko Legendom zostaje wysłany „najbardziej zabójczy morderca”, jakiego można było wysłać - Pilgrim. Jak się szybko okazuje, Pilgrim to tak naprawdę Pilgrzymica, która zamiast polować na teraźniejsze wersje bohaterów serialu, chce się dobrać do ich młodszych wersji. Zaczyna się więc wyścig z czasem i w czasie. Gdziekolwiek się nie przeniosą, to za każdym razem po ich akcji pozostają zgliszcza – dosłownie i w przenośni. Wyjątkowo ich działania tym razem mogą mieć po raz pierwszy konsekwencje - i to poważne - a przynajmniej tak się to zapowiada, choć znając polot scenarzystów i tak żadnego efektu motyla nie będzie. Sama realizacja całego odcinka nie odbiega szczególnie poziomem od poprzednich. To nadal ten sam nudny sposób prowadzenia akcji, tak samo drętwe historie i dialogi oraz słabe aktorstwo. Aktorstwo, które - zwłaszcza w przypadku duetu ze Prison Break - sprawia, że oczy, a nawet uszy krwawią. Światełkiem w tunelu jest jedynie Caity Lotz, ale to zdecydowanie za mało, a poza tym momentami widać, że zniża się do poziomu reszty.
Niestety to wszystko składa się na jeden wniosek: najwyraźniej życiowym celem twórców jest dorównanie poziomem realizacji Legends of Tomorrow do innego ich serialu – Arrow. Nie byłoby to wielkim zarzutem, gdyby chcieli nawiązać do drugiego sezonu przygód Oliviera Queena i spółki. Tak nie jest. Każdy odcinek to zjazd po równi pochyłej. Coraz częściej bywa groteskowo i absurdalnie, przez co odnosi się wrażenie, że serial tak naprawdę miał być komedią, a opowieścią o superbohaterach.
Źródło: zdjęcie główne: Dean Buscher/The CW
Poznaj recenzenta
Paweł SzałankiewiczKalendarz premier seriali
Zobacz wszystkie premieryDzisiaj urodziny obchodzą
ur. 1946, kończy 78 lat
ur. 1963, kończy 61 lat
ur. 1979, kończy 45 lat
ur. 1978, kończy 46 lat
ur. 1978, kończy 46 lat