Miłość i potwory – recenzja filmu
Miłość i potwory to przygodowa propozycja filmowa dostępna na platformie Netflix. Produkcja, wobec której nie miałam żadnych oczekiwań, okazała się fajnym, pozytywnym seansem, w sam raz na wolny wieczór.
Miłość i potwory to przygodowa propozycja filmowa dostępna na platformie Netflix. Produkcja, wobec której nie miałam żadnych oczekiwań, okazała się fajnym, pozytywnym seansem, w sam raz na wolny wieczór.
Miłość i potwory to film z 2020 roku, który od jakiegoś czasu jest dostępny na platformie Netflix. Fabuła skupia się na Joelu (Dylan O'Brien), dwudziestoparolatku, który życie spędza w podziemnym bunkrze razem z innymi członkami kolonii. O tym, dlaczego tak jest, dowiadujemy się już z czołówki (swoją drogą zrealizowanej naprawdę fajnie, rysunkowo) – wszystko zaczęło się siedem lat wcześniej, gdy grupa naukowców zdecydowała się wysadzić w drobny mak pędzącą ku Ziemi asteroidę. Misja zakończyła się powodzeniem i kosmiczny głaz przestał zagrażać ludzkości, jednak przy okazji pojawił się zupełnie nowy problem – chemikalia nagromadzone w rakietach spadły na Ziemię kwaśnym deszczem, wywołując gwałtowną mutację wśród owadów, pajęczaków, płazów i innych zimnokrwistych stworzeń. Od tamtej pory, powierzchnia naszej planety została zdominowana przez olbrzymiej wielkości potwory, które zaczęły polować na ludzi, dziesiątkując populację o ponad 90%.
Cała historia opowiedziana jest właśnie z perspektywy Joela, który do bunkra trafił po tym, jak osierocili go rodzice. Mimo tragicznego wymiaru tej opowieści, Miłość i potwory to seans bardzo pozytywny, powiedziałabym optymistyczny – Joel toczy swoją opowieść ze zdrowym dystansem i fajnym poczuciem humoru, a fakt, że ilustruje swoje wspomnienia na kartkach za pomocą kredek, dodatkowo ubarwia całą fabułę. W historię wchodzimy od razu, z marszu, a jeśli coś wymaga dopowiedzenia, twórcy oferują retrospekcje, pojawiające się w dokładnie takich miejscach jakich się oczekuje – całość jest dobrze przemyślana, a widz otrzymuje pełnię informacji bez przydługich wstępów, także podczas wartkiej akcji. Ta zaś pojawia się stosunkowo szybko – już w pierwszym akcie filmu Joel dochodzi do wniosku, że musi wyruszyć do oddalonej o ponad 100 kilometrów kolonii, by odzyskać swoją utraconą przed siedmioma laty dziewczynę (Jessica Henwick). Cała przygoda rozegra się zatem na powierzchni ziemi, gdzie w najlepsze hulają potwory. Film poprowadzony jest równym tempem i trudno się tutaj nudzić – w każdej scenie coś się dzieje, nawet mimo tego, że historia jest w istocie bardzo prosta.
Choć na ekranie przewijają się różni ludzie, Joel od początku do końca gra pierwsze skrzypce opowieści. Momentami jednak całe show kradnie pies Boy, który staje się jego towarzyszem wyprawy. Jako że film jest prostym, lekkim fantasy, nie można oczekiwać od niego wyżyn fabularnych czy ambitnie rozpisanych postaci – i rzeczywiście, morały płynące z tej historii są nieskomplikowane, przedstawieni bohaterowie stereotypowi (od doświadczonego życiem łowcy z brodą, po Australijczyka-blondyna, który wygląda jakby dopiero co zszedł z deski surfingowej), a ich działania łatwe do przewidzenia. Podoba mi się natomiast fakt, że z Joela nie próbuje się tu zrobić superbohatera – od samego początku przedstawia nam się chłopaka jako spanikowanego, mniej odważnego od innych mięśniaków z grupy i tak jest już do końca. Jego wyprawa polega raczej na uciekaniu przed potworami aniżeli mężnej walce z nimi, jednak ja to kupuję – postać jest wiarygodna w swojej nieporadności i przez to wydaje się bardzo prawdziwa. Podejrzewam, że znajdując się oko w oko z większą niż dom ropuchą, również stanęłabym jak wryta. Oczywiście postać Joela w jakimś stopniu ewoluuje z biegiem trwania filmu, jednak ostatecznie zapamiętujemy chłopaka jako bardzo przyziemnego, w każdym tego słowa znaczeniu „zwyczajnego”. Mimo wymiaru fantasy przygody chłopaka wydają się w pewnym sensie rzeczywiste.
Film jest również bardzo dobrze zrealizowany, patrząc już czysto od strony technicznej. Z ekranu co chwila patrzą na widzów stworzenia – jeśli nie te prawdziwe, to cudne, wielobarwne, narysowane ręką chłopaka w szkicowniku. Wszystkie te małe zabiegi składają się na obrazek przyjazny w odbiorze – i mimo tego, że ewidentnie kierowany jest on do docelowej grupy 13+, nawet ja wpatrywałam się w wizualną warstwę filmu jak oczarowana. Efekty specjalne utrzymują naprawdę przyzwoity poziom, a całość po prostu daje frajdę z oglądania. Podobnie rzecz ma się ze ścieżką dźwiękową, która bardzo dobrze dopełnia to, co dzieje się na ekranie - możemy posłuchać tu znanych rytmicznych hitów, wokół których budowane są kolejne akty opowieści. Jestem pod wrażeniem tego, że pozornie przeciętna produkcja, może tak fajnie wciągnąć – jest się z czego pośmiać i zdecydowanie można się tym filmem pozytywnie nastroić.
Miłość i potwory to dla mnie naprawdę miłe zaskoczenie – niecałe dwie godziny seansu filmu, po którym nie spodziewałam się niczego, przerodziło się w fajną, optymistyczną przygodę. Choć nie należę do docelowej grupy trzynastolatków, dałam się porwać opowieści i zwyczajnie dobrze się na niej bawiłam. Produkcja pozostawia szeroko otwartą furtkę na kontynuację i jeśli twórcy z tego wyjścia skorzystają, chętnie sięgnę po dalsze części. Polecam – przyzwoitej jakości rozrywka z naprawdę fajnymi efektami specjalnymi, dużymi potworami i dawką dobrego humoru.
Poznaj recenzenta
Michalina ŁawickaKalendarz premier seriali
Zobacz wszystkie premieryDzisiaj urodziny obchodzą
ur. 1981, kończy 43 lat
ur. 1988, kończy 36 lat
ur. 1963, kończy 61 lat
ur. 1967, kończy 57 lat
ur. 1961, kończy 63 lat