Miłość w Oksfordzie - recenzja filmu
Data premiery w Polsce: 1 sierpnia 2025Miłość w Oksfordzie to miała być komedia romantyczna jakich wiele. Ona – piękna Amerykanka w obcym miejscu, on – przystojny Brytyjczyk, który dla niej przestaje być bawidamkiem i się ustatkowuje. A w tle zapowiadana w opisie tajemnica, która wydawało się, że będzie błahostką. Tymczasem okazuje się, że to może jedna z tych historii, które zostają z człowiekiem na lata. Zapraszam na recenzję.
Miłość w Oksfordzie to miała być komedia romantyczna jakich wiele. Ona – piękna Amerykanka w obcym miejscu, on – przystojny Brytyjczyk, który dla niej przestaje być bawidamkiem i się ustatkowuje. A w tle zapowiadana w opisie tajemnica, która wydawało się, że będzie błahostką. Tymczasem okazuje się, że to może jedna z tych historii, które zostają z człowiekiem na lata. Zapraszam na recenzję.

Miłość w Oksfordzie rozpoczyna się niezwykle sztampowo. Od początku wiadomo, co za chwilę się wydarzy. Spotkanie pary głównych bohaterów nie mogło być bardziej oklepane i przewidywalne. Kalka goni kalkę. Niemniej w tym gatunku ciężko o specjalną nowatorskość. To praktycznie zawsze odgrzewanie tego samego. Tu liczą się niuansę i przekazywanie emocji. Kto kocha komedie romantyczne, ten nie będzie ani przez chwilę się nudził. Tempo filmu jest naprawdę dobre, dialogi dają radę, a drugi plan jest żywy i odpowiednio urozmaicony. Przez godzinę ten film to dobra niezobowiązująca zabawa.
Jedyny problem to delikatnie sztuczna Sofia Carson jako Anna. I nawet nie chodzi tutaj specjalnie o jej grę, a raczej o głos, głęboki, ale nieco pozbawiony uczuć, jakbyśmy cały czas słyszeli lektora, a nie osobę wypowiadającą kwestie. Jak na romans jest w tym zbyt duża chęć zrobienia wszystkiego poprawnie, a zbyt mało szaleństwa i luzu. To nie jest aż tak duży zarzut, ale w niektórych scenach nie można przez to dostatecznie wczuć się w sytuacje. Za to Corey Mylchreest jako Jamie Devenport jest wręcz stworzony do tego typu filmów. Czuły, spokojny, o obezwładniającym uśmiechu. Mężczyzna płynie przez swoją rolę. Kulminacją tego, jak dobrze czuje się w tym filmie, jest scena karaoke.
A potem następuje zmiana narracji. Zapomnijcie wszystko, co do tej pory napisałem, bo ten film nie jest komedią romantyczną. Jeśli nie macie mocnych nerwów, scenariusz złamie Wam serce i pokruszy je na milion kawałków. Nie będzie mieć dla Was litości. To, co dzieje się w drugiej godzinie Miłości w Oxfordzie, to najczystszej próby dramat, oferujący trudną do zniesienia huśtawkę nastrojów. Wszyscy uczestnicy wydarzeń wchodzą na najwyższy możliwy poziom przekazania emocji przez ekran. Błyszczy zwłaszcza Dougray Scott jako William Davenport, ojciec Jamie'ego. Sceny z jego udziałem pokazują ogrom ludzkich przeżyć, to jest prawdziwe, naturalne aktorstwo. Widząc to, człowiekowi wydaje się, że osoba po drugiej stronie ekranu naprawdę przeżywa te wszystkie chwile, że to jest jej prawdziwe życie.
Serial porusza bardzo ważny temat i co najmniej kilkukrotnie sprawia, że można znaleźć się na granicy dojmującego płaczu. A na dodatek świetnie łączy ten cały smutek z brytyjskością i wspaniałą ponadczasową poezją epoki wiktoriańskiej. I choć tytułowy Oxford jest tylko mało znaczącym dodatkiem do historii wielkiej, choć niespodziewanej miłości, to jednak bez niego nie mogłoby być kilku bardzo ważnych, przejmujących rozmów, kilku niemal filozoficznych rozpraw na temat ulotności życia i bezsensu planowania wszystkiego na zapas. Umieszczenie fabuły w takim miejscu sprawiło, że mimo wszystko pewne schematy zostały przełamane. Przez to zarówno pierwsza część, a więc mało oryginalna komedia romantyczna, broniła się małymi rzeczami wyróżniającymi ją spośród tysiąca tego typu produkcji. Jak także druga o wiele poważniejsza historia zaczęła wybrzmiewać jeszcze mocniej.

I wreszcie epilog, na który zupełnie nie byłem gotów, a który uderza z niezwykłą mocą. Nagle początek filmu i wszystko, co się do tej pory wydarzyło, staje się odległe, jakby minęło wiele godzin. Bo przecież niemożliwe, by to działo się przed tak drobną chwilą. Można powiedzieć, że ten zabieg to tanie granie na emocjach, że zmuszenie człowieku do płaczu, to zagrywka najłatwiejsza z możliwych, że zostawienie widza w stanie emocjonalnej ruiny nie powinno być celem. A jednak dzięki temu Miłość w Oksfordzie można nazwać czymś wielkim. I choć to tylko Netflix i pewnie wielu o tej produkcji zapomni, to jednak warto przeżyć tę podróż do naprawdę koszmarnego miejsca, pełnego bólu, goryczy, rozczarowania i przemożnego, wszechogarniającego żalu. To nie jest film dla wszystkich. On nie daje nadziei i nie sprawia, że po jego obejrzeniu ktokolwiek poczuje się lepiej.
Jednak jedno jest pewne, poczujecie przy tym seanse prawdziwe żywe emocje. Poczujecie, czym jest strata i ból. Poczujecie, że żyjecie. To jest wielkość tego filmu, współodczuwanie. Netflix niezwykle zaskoczył mnie tą produkcją, najpierw przypuszczałem, że będzie to absolutny paździerz, potem ucieszyłem się na myśl o dwóch godzinach z godną, niezobowiązującą, niezwykle ciepłą komedią romantyczną, która rozpromieniła ponury dzień. A na końcu Miłość w Oksfordzie zostawiła mnie zapłakanego i roztrzęsionego. Nie wiem, czy polecam ten film, być może dla niektórych będzie to aż za dużo do zniesienia. Kwestia indywidualnych przeżyć i doświadczeń odgrywać będzie tutaj kluczową rolę. Nie żałuję ani sekundy tego seansu. A przez pryzmat końcówki każda wcześniejsza scena wydaje się być ważna i niemal idealna.
Poznaj recenzenta
Jakub Jabłoński



naEKRANIE Poleca
ReklamaKalendarz premier seriali
Zobacz wszystkie premieryDzisiaj urodziny obchodzą
ur. 1976, kończy 49 lat
ur. 1977, kończy 48 lat
ur. 1964, kończy 61 lat
ur. 1993, kończy 32 lat
ur. 1973, kończy 52 lat

