Star Trek: Picard: sezon 3, odcinek 6 - recenzja
Star Trek: Picard szóstym odcinkiem 3. sezonu zgłasza aspiracje w walce o miano najlepszego ze współczesnych seriali science fiction. Ta odsłona serii to mokry sen wszystkich fanów uniwersum.
Star Trek: Picard szóstym odcinkiem 3. sezonu zgłasza aspiracje w walce o miano najlepszego ze współczesnych seriali science fiction. Ta odsłona serii to mokry sen wszystkich fanów uniwersum.
Star Trek: Picard dokłada do emocjonalnego pieca tak mocno, że szósty odcinek 3. sezonu ogląda się ze ściśniętym gardłem, zastanawiając się przy okazji, ile jeszcze sentymentalnych uniesień jest w stanie wytrzymać nasze rozgrzane do czerwoności, niemalże topiące się od nieustannych wędrówek w stronę dzieciństwa serce. Nagroda to bez cienia wątpliwości najlepsza ze wszystkich dotychczasowych odsłon serii; w kapitalny sposób łączy ona dziedzictwo Następnego pokolenia z jego zawadiackością, sytuacyjnym humorem, klasyczną konwencją kina science fiction i przesuwaniem akcentów w relacjach między postaciami. Okrasza to jeszcze filozoficzną w wydźwięku dysputą o przekazywaniu pałeczki w międzypokoleniowej sztafecie. Przepiękne w najnowszym odcinku Picarda jest to, że gdy fasada wszechświata chce runąć bohaterom na głowy – wszak Vadic zaciska pętlę na ich szyjach, a zinfiltrowana przez Zmiennokształtnych Gwiezdna Flota poluje na załogę USS Titan – twórcy pragną, byśmy choć przez chwilę zajrzeli w głąb swojej duszy. To chyba właśnie w niej najpełniej odbija się każdy z tych uśmiechów i drobnych gestów Picarda, Rikera i Beverly Crusher, gdy naprzeciw nich stają Worf, Geordi La Forge i wreszcie Data. Wychowane w latach 90. dziecię popkultury znajduje w tych spotkaniach wszystkie zabawki świata, ale przecież przychodzi nam śmiało zmierzać znacznie dalej – w kierunku pytań o to, jak wygląda teraźniejszość i jakie miejsce w niej powinny zająć legendy przeszłości.
Zamiast po prostu skupiać się na opisie fabuły Nagrody, lepiej będzie odbierać ją poprzez swoisty strumień świadomości, w którym "czuć" znaczy o niebo więcej niż "widzieć". Worf i Raffi w końcu trafiają na pokład Titana, a samo spotkanie z Picardem, Rikerem, Crusher i resztą jawi się jak pierwszy ze strzałów showrunnera Terry'ego Matalasa w nasze serca. Zaczyna się rozprawa o tym, co naprawdę wykradli Zmiennokształtni ze stacji Daystrom – sprawa wagi galaktycznej, choć Rikera zdaje się równie mocno interesować to, gdzie podziała się charakterystyczna dla Klingona cięta riposta. Przekomarzania nie kończą się nawet wtedy, gdy Riker wraz z Worfem i Raffi zostaje teleportowany na stację. To zresztą znakomita okazja, aby puścić oko w stronę fanów całego uniwersum Star Treka: hologram profesora Moriarty'ego, zabójczy w swojej słodyczy tribble i jeszcze przerywnik w postaci sekwencji z Następnego pokolenia, gdy gwiżdżący Riker odnajduje Datę. Sam android, choć łączący w sobie kilka innych osobowości, też tu jest, co z natury rzeczy powinno być dla trekkies nokautującym ciosem. Sęk w tym, że twórcy grają jednocześnie na fabularną "drugą nóżkę", zabierając załogę USS Titan w stronę Muzeum Gwiezdnej Floty, któremu przewodzi komodor Geordi La Forge. Na statku melduje się wraz z drugą ze swoich córek, Alandrą, wyraźnie poirytowany działaniami dawnego przełożonego. Długa rozmowa, kwestia zasad, grzechy ojców i charakter dzieci – tych samych, które widząc brak porozumienia swoich rodzicieli, zaczynają działać na własną rękę. Titan zostaje przez nich zamaskowany klingońską technologią z Bird-of-Prey, co wraz z emocjonalną rozmową z Sidney zmienia podejście La Forge'a. Riker z Daystrom nie wraca; chwyta go Vadic, która wcześniej uwięziła także Deannę Troi. Zamiast niego na pokład przetransportowany zostaje nowy Data, który zdradza, że Zmiennokształtni wykradli ze stacji szczątki Jean-Luca Picarda. Gorąco, prawda? Matalas tę bitwę o nasze serca wygrał dzięki serii niekończących się ciosów sentymentalno-fabularnych i poprzez aklamację.
Patrząc z fabularnego punktu widzenia, trudno mówić o Nagrodzie w kategoriach tkanki czy struktury – to raczej monstrualna czarna dziura, w którą wpada wszystko wszędzie naraz, choć cały ten proces odbywa się w precyzyjny i starannie przemyślany sposób. Jakimś błogosławionym zrządzeniem losu żadna z tych emocjonalnych sekwencji wagi ciężkiej nie wymyka się spod narracyjnej kontroli. Każda jest dopełniona tudzież dopieszczona, a to żartem, a to rozmowami o życiowych powinnościach i pokoleniowych różnicach. Dysputy Jacka i Sidney z ojcami – pozwalające Picardowi i La Forge'owi redefiniować sens swojego dziedzictwa – idą tu przecież ramię w ramię z przezabawną uwagą Worfa, który widząc łączące Raffi i Siedem uczucie, pozwala sobie na przytoczenie wspomnień o wyruszaniu na misję z obiektami swoich westchnień. Akcja zagęszcza się zresztą do tego stopnia, że niepozorna sekwencja, w której Hansen pokazuje młodemu Crusherowi legendarne statki Gwiezdnej Floty, przywodzi na myśl piekielnie inteligentny przelot po uniwersum Star Treka: Enterprise kapitana Kirka czy ujęcie na Voyagera, które sprawia, że na twarzy Siedem rysuje się przebogate spektrum emocji. Koniec końców z Nagrody płyną w kierunku widza dwie cenne lekcje. Tak, faktycznie jesteśmy drobinkami materii zawieszonymi w otchłani dojmującego swoją pustką kosmosu. Nie, nigdy nie będziemy w nim sami – każdy chcąc nie chcąc odnajduje w tym bezkresie szeroko pojętą rodzinę. Urzekające jest to, że nauki te przychodzą do nas wtedy, gdy twórcy Picarda z jednej strony hołdują najlepszym dokonaniom gatunku science fiction, z drugiej wytyczają w jego obrębie zupełnie nowe szlaki.
Star Trek: Picard w swoim 3. sezonie rozkręcił się do tego stopnia, że w ciągu zaledwie kilku tygodni z ciekawostki dla fanów Następnego pokolenia wyewoluował w jeden z najlepszych obecnie emitowanych seriali science fiction. Owszem, wielu z nas zastanawia się dziś nad tym, czy tego emocjonalnego paliwa wystarczy na jedyny w swoim rodzaju przelot po 4-odcinkowej drodze dzielącej nas od zakończenia produkcji. Umysł trekkies każe szukać potencjalnych punktów zapalnych, fabularnych min, które mogłyby wysadzić w powietrze wyśmienite dokonania Matalasa i spółki. W przyszłość spoglądam jednak z optymizmem, mając na uwadze, jak sprawnie twórcom udaje się zbudować na ekranie pomost między warstwą sentymentalną a przygodową czy filozoficzną. Właściwie największym źródłem niepokoju jest dziś dla mnie to, że ta historia nieuchronnie zmierza do wielkiego podsumowania. Chciałoby się ją wydłużyć, jeszcze trochę pobyć w magnetycznym świecie Jean-Luca Picarda i jego kompanów i kompanek. Później dociera jednak do mnie prosta, ale jakże pokrzepiająca myśl: ta opowieść i ta legenda będą trwały nadal, rozwijając się już nie na ekranie, a po prostu w naszych sercach.
Poznaj recenzenta
Piotr PiskozubDzisiaj urodziny obchodzą
ur. 1962, kończy 62 lat
ur. 1968, kończy 56 lat
ur. 1988, kończy 36 lat
ur. 1980, kończy 44 lat
ur. 1965, kończy 59 lat