Suicide Squad: Kill the Justice League - recenzja gry
Znana popkulturowa marka i utalentowane studio – brzmi to jak przepis na sukces, prawda? Niestety nie w przypadku Suicide Squad: Kill the Justice League.
Znana popkulturowa marka i utalentowane studio – brzmi to jak przepis na sukces, prawda? Niestety nie w przypadku Suicide Squad: Kill the Justice League.
Za Suicide Squad: Kill the Justice League odpowiada studio Rocksteady, znane przede wszystkim z kapitalnej, świetnie przyjętej przez graczy i krytyków serii Batman: Arkham. Tym razem weszli oni na nowy dla siebie grunt gier-usług i niestety dość spektakularnie na nim polegli. Nie jest to może najgorsza produkcja ostatnich lat czy miesięcy, ale na pewno do bólu przeciętna. I paradoksalnie to może nawet jeszcze gorzej – przez to trudno zaklasyfikować ją nawet jako coś tak złego, że aż zabawnego czy zapadającego w pamięć.
Zło kontra zło
Najwięksi superbohaterowie, obrońcy Ziemi, padli ofiarami Brainiaca i stali się marionetkami, które złoczyńca zamierza wykorzystać do realizacji własnych celów. Amanda Waller, dobrze wiedząc, że metaludzi mogą pokonać tylko inni metaludzie (i pewien Australijczyk), decyduje się na desperacki krok i powołuje Task Force X, czyli grupę złożoną z czarnych charakterów. W ten sposób Deadshot, Harley Quinn, King Shark i Kapitan Boomerang, po dodatkowej zachęcie w postaci ładunków wybuchowych umieszczonych w ich głowach, trafiają na ulice Metropolis i stają się ostatnim bastionem ludzkości w walce z kosmicznym najeźdźcą. Ich sytuacja nie jest godna pozazdroszczenia, bo muszą zmierzyć się z członkami Ligi Sprawiedliwości: Flashem, Zieloną Latarnią, Batmanem oraz Supermanem.
Historia jest prosta i przewidywalna, a do zakończenia (zostawiającego otwartą furtkę pod dalszy rozwój gry) można mieć zastrzeżenia. Nie da się natomiast ukryć, że świetnie działa tu chemia między bohaterami, a niektóre sceny potrafią autentycznie rozbawić. Duża w tym zasługa kapitalnych aktorów głosowych, którzy bardzo wiarygodnie wypadają w swoich rolach. Brzmią naturalnie, w wypowiadanych przez nich kwestiach czuć mnóstwo luzu. Świetne wrażenie robi zwłaszcza Tara Strong powracająca do roli Harley Quinn oraz Daniel Lapaine, którego głosem przemawia Kapitan Boomerang. Na tym jednak nie koniec udanych występów. Świętej pamięci Kevin Conroy w roli Batmana to klasa sama w sobie, Nolan North kolejny raz dał wyraz swojemu talentowi, udzielając głosu zarówno Pingwinowi, jak i Supermanowi, a Zehra Fazal okazała się naprawdę świetną Wonder Woman.
To właśnie obsada, w połączeniu ze scenariuszem i efektownymi scenkami przerywnikowymi, ratuje Suicide Squad: Kill the Justice League przed kompletną katastrofą. Jasne, rozgrywka bywa monotonna i frustrująca, ale niektóre żarty czy spektakularne pojedynki z herosami potrafią to zrekompensować. Przynajmniej w pewnym stopniu.
Niestety, ale z postaciami wiąże się też pewien dość istotny problem: niewykorzystany potencjał. Rocksteady zdecydowało się sięgnąć po zróżnicowanych złoczyńców. Przynajmniej w teorii powinniśmy więc dostać postacie, które mocno się od siebie różnią, a na dodatek nie ograniczają ich moralne rozterki herosów pokroju Batmana. W praktyce jest z tym zdecydowanie gorzej. Niezależnie od tego, czy wybierzemy akrobatyczną Harley Quinn, czy potężnie zbudowanego King Sharka, zabawa wygląda bardzo podobnie i przez zdecydowaną większość czasu sprowadza się do prucia ołowiem do kolejnych fal podobnych do siebie wrogów. W tym wszystkim zagubiono gdzieś unikatowe cechy bohaterów, a różnice sprowadzają się w zasadzie wyłącznie do specjalnych umiejętności, pasywnych talentów i sposobów poruszania się, ale i do tego ostatniego można się przyczepić.
Harley, Boomerang, King Shark i Deadshot potrafią poruszać się nie tylko w poziomie, ale też w pionie, wykorzystując w tym celu ukradziony sprzęt (z wyjątkiem Nanaue, który ma nadnaturalne moce). Na papierze nie brzmi to źle i można mieć nadzieję, że korzystanie z Bat-drona czy rękawicy z Mocą Prędkości wprowadzi coś ciekawego do rozgrywki. Odniosłem jednak wrażenie, że to tylko niepotrzebnie ją komplikuje, szczególnie jeśli planujecie regularnie przełączać się między bohaterami, przez co można się w tym nieco pogubić i za każdym razem wymaga to chwili na przestawienie się na nieco inne sterowanie. To właśnie przede wszystkim z tego względu sam najczęściej grałem Deadshotem, bo jego plecak rakietowy jest najbardziej intuicyjny w obsłudze.
Przejdźmy jednak do "dania głównego", czyli strzelania. Suicide Squad: Kill the Justice League to looter-shooter i samo to nie jest oczywiście niczym złym. Rzecz w tym, że i te elementy wypadają zwyczajnie... blado. Strzelanie jest przeciętne, a wyposażenie niezbyt ekscytujące. Choć z czasem robi się odrobinę bardziej interesująco, bo w nasze ręce wpadają kolejne zabawki, granaty czy możliwość nakładania na wrogów szkodliwych efektów. Nie pomaga też fakt, że przez większość kampanii stajemy do walki z armią klonów. Jest tutaj dosłownie kilka typów przeciwników, którzy później występują w nieco innych wariantach. Nieco lepsze wrażenie robią starcia z bossami, choć bardzo rozczarował i rozbawił mnie fakt, że finałowy pojedynek z Brainiaciem na dobrą sprawę okazał się recyklingiem wcześniejszej walki z Flashem.
Suicide Squad: Endgame
Jak na grę-usługę przystało, zabawa w Kill the Justice League nie kończy się wraz z zobaczeniem napisów końcowych. Endgame nie odbiega zbytnio od tego, co czeka nas podczas kilkunastu godzin spędzonych przy kampanii fabularnej. Na dobrą sprawę można to podsumować słowami "jeszcze więcej tego samego". Wykonujemy powtarzalne misje, które sprowadzają się do walki z kolejnymi zastępami wrogów, ochrony jakiegoś punktu lub eskorty pojazdu, a następnie otrzymujemy za to surowce, sprzęt i doświadczenie, co pozwala nam wzmocnić bohaterów i podjąć się trudniejszych wyzwań. Być może komuś przypadnie to do gustu, ja jednak miałem dość po kilku godzinach, choć nie wykluczam, że powrócę wraz ze startem 1. sezonu, by przetestować zapowiedzianego już Jokera i inne nowości. Na ten moment nic jednak mnie przy grze studia Rocksteady nie trzyma. Gameplay znudził mi się jeszcze w trakcie ogrywania historii, świat jest pusty (nie licząc wszędobylskich zagadek i wyzwań Riddlera) i niewielki, a wśród wyposażenia i drzewek talentów nie znalazłem nic na tyle ciekawego, bym miał frajdę z zabawy i eksperymentowania z tym.
Rocksteady nie zawiodło przynajmniej w jednym: grafika jest naprawdę przyzwoita. Modele głównych bohaterów to ścisła topka. Śmiało można postawić je obok największych i najładniejszych hitów ostatnich lat, a efekty towarzyszące odpalaniu najpotężniejszych zdolności robią wrażenie. Niestety idealnie nie jest, więc świat nieco rozczarowuje. Metropolis nie tylko nie ma klimatu jak Gotham znane z serii Arkham, ale też w porównaniu z nim jest zwyczajnie nijakie. Najgorszy jest jednak interfejs, który podczas misji cały czas bombarduje nas informacjami. Nie tylko wygląda to źle, ale jest też chaotyczne i miejscami ciężko się w tym wszystkim odnaleźć.
Oceniając Suicide Squad: Kill the Justice League jako kompletnie osobny produkt, trudno mówić o jakiejś spektakularnej katastrofie. Da się w to grać bez zgrzytania zębami, kooperacja ze znajomymi może być przyjemna, nie ma też jakichś poważniejszych błędów (dosłownie raz zdarzyło mi się wypaść pod tekstury). Trudno natomiast nie myśleć o tej grze w kategorii niewykorzystanego potencjału, bo z takim studiem i takimi bohaterami można było stworzyć coś zdecydowanie lepszego. A tak podczas zabawy można tylko łkać nad tym, że w miejsce KTJL mogliśmy otrzymać jakąś singlową produkcję, która jakością dorównywałaby serii Arkham...
Plusy:
+ oprawa graficzna;
+ aktorzy głosowi.
Minusy:
- powtarzalna, nudna rozgrywka;
- pusty świat;
- niewykorzystany potencjał.
Poznaj recenzenta
Paweł KrzystyniakDzisiaj urodziny obchodzą
ur. 1996, kończy 28 lat
ur. 1983, kończy 41 lat
ur. 1948, kończy 76 lat
ur. 1937, kończy 87 lat
ur. 1982, kończy 42 lat