Supergirl: sezon 2, odcinek 10 i 11 – recenzja
Twórcy serialu w kolejnych epizodach sięgają po sprawdzone już warianty fabularne. Czy wyszło to na dobre całej produkcji? Sprawdźmy.
Twórcy serialu w kolejnych epizodach sięgają po sprawdzone już warianty fabularne. Czy wyszło to na dobre całej produkcji? Sprawdźmy.
W odcinku dziesiątym widzimy, jak Kara stara się wytrenować Mon-Ela tak, aby stał się pełnoprawnym herosem, na którego może liczyć National City. Świetnym pretekstem do sprawdzenia wyników superbohaterskiego szkolenia będzie starcie z Livewire, która uciekła z więzienia. Jednak cała otoczka tego zdarzenia przybiera nieoczekiwany obrót. Supergirl, Mon-El oraz Guardian będą musieli połączyć siły, aby odeprzeć zagrożenie. Jedenasty epizod przynosi nam zaś powrót Białych Marsjan, którzy przybyli po M’gann, aby ta odpowiedziała przed najwyższą radą za zbrodnie wojenne wobec własnej rasy. Okazuję się, że Marsjanin, który przybył po M’gann był jej mężem. Udaję mu się wtargnąć do CEO. Nasi bohaterowie zostają zamknięci w środku, w dodatku nie mogą sobie ufać nawzajem.
W obydwu odcinkach scenarzyści na głównych wrogów odcinka wybrali sprawdzone już w bojach czarne charaktery. Jednak zakończyło się to tylko połowicznym zwycięstwem. Wykorzystanie Białych Marsjan, w dodatku jednego z osobistą misją było dobre. Dodajmy do tego, że praktycznie połowę odcinka osadzono w zamkniętej i ciasnej przestrzeni siedziby CEO, co dodało odpowiedniej grozy i pewnego klimatu dla tego antagonisty. Choreografie walk, twist z dodatkowym Marsjaninem, który przedarł się do bazy, oraz motyw z podszywaniem się Marsjan pod lubianych bohaterów, to wszystko działało w jak najlepszy sposób. Jednak nie może być tak miło, gdy popatrzymy na to, w jaki sposób twórcy obeszli się z Livewire, to już nie widzimy tego tak kolorowo. Bohaterka, która w swoich poprzednich wejściach na ekranie była naprawdę dobrym czarnym charakterem, tutaj jest sprowadzona do roli kukiełki, którą wszyscy manipulują. Niby pomysł ciekawy, ale wykonanie już nie za bardzo. Zamiast pogłębionej postaci dostajemy zwykłą wydmuszkę, a jej miejsce zajmuje szalony naukowiec ala dr Frankenstein, którego istnienie ogranicza się do kilku psychopatycznych min i sceny, w której upada powalony przez Supergirl i poturbowany przez Livewire. W dodatku nie poznajemy nawet imienia tego antagonisty. To w dużej mierze świadczy o tym, jak autorzy po macoszemu potraktowali postać złoczyńcy w odcinku dziesiątym.
Mam także bardzo mocny zarzut wobec wątku superbohaterskiego szkolenia Mon-Ela. Heroizm księcia Daxama do tej pory ograniczał się do dostania paru ciosów, kilku upadków i popijania alkoholu w barze dla kosmitów. Aż tu nagle zostaje uznany przez Kare za świetnego towarzysza w zwalczaniu zła w mieście. Supergirl stwierdziła to po zaledwie kilku treningach, które i tak nie wychodziły Mon-Elowi. Najlepiej tę przedziwną sytuację obrazuje scena, w której Mon-El powstrzymuję napastnika podczas symulacji, przy okazji niszcząc głowę atrapie małej dziewczynki. Jednak Supergirl w tej samej chwili twierdzi, że jest on już gotowy. Mon-El według mnie jest na razie, lekko mówiąc, niepotrzebną postacią w całym trybie prowadzenia narracji oraz najsłabiej napisaną na tle innych, bardzo dobrych bohaterów. Pokazanie go jako superbohatera jest słabe w kontrze do wątku heroizmu Guardiana, który jest o wiele ciekawszą postacią. O sarkazm i autoparodię ociera się scena, w której Kara gani swoich przyjaciół za to, że walczą ze złem po ich wielu udanych akcjach, podczas gdy kosmiczny worek treningowy, Mon-El, zbiera pochwały za swoje treningi. Wydaje mi się, że twórcy chcieli dobrze przedstawić kontrę nabytych mocy z prawdziwą potrzebą pomocy, jednak wyszło to śmiesznie.
Mimo że współpraca na linii Supergirl – Mon-El nie za bardzo sprawdza się na ekranie, to już duet Guardian – Winn dział w serialu znakomicie. Sceny, w których te dwie postacie wchodzą ze sobą w interakcję, są naprawdę dobrze zagrane i wprowadzają nowy, ciekawszy ton do całej produkcji. Panowie wzajemnie się uzupełniają, może nie działają tak dobrze na widza jako jednostki, jednak gdy pojawiają się razem, tworzą bardzo dobrą mieszankę. Oczywiście duża w tym zasługa sposobu, w jaki ci bohaterowie zostali zestawieni, czyli jako swoje przeciwieństwa. Jeden komputerowiec, żartowniś, geek, który potrafi rozładować napiętą atmosferę, drugi to człowiek o silnym charakterze i mocnych moralnych motywacjach. Widzieliśmy wiele takich duetów w popkulturze, chociaż nie każdy działał dobrze. Jednak w tym przypadku ta ekranowa współpraca naprawdę mi się podoba. Mam nadzieję, że twórcy dadzą jej zaistnieć w większym stopniu w całej produkcji.
W ostatnim czasie, na co dobitnie wskazują te dwa odcinki, Kara jest pokazywana na ekranie poprzez swoje wewnętrzne rozterki i skrajne zachowania. To jednak wprowadza chaos w sposób prowadzenia tej postaci, bo staje się czasami bardzo nijaka. Z jednej strony jest dobrą, zmotywowaną trenerką, za chwilę staje się całkowicie zagubiona, przebiera nogami, żeby złapać swojego śmiertelnego wroga, a zaraz potem wypuszcza Livewire. W dodatku obraża się o wszystko, a jej miłosne podchody są bardziej zabawne niż ciekawe i romantyczne. Twórcy chyba chcieli jeszcze bardziej pogłębić rys psychologiczny głównej postaci, a prawie otarli się o zwykły kicz. Tak nie można robić z najbardziej lubianą i najważniejszą postacią w serialu, którą swoją drogą ja również darzę sympatią.
Pozbycie się głównego wątku, jakim był projekt Cadmus, obniżyło zdecydowanie loty serialu, co udowodnił odcinek dziesiąty. Jednak już jedenasty epizod zawierał ciekawszą historię, chociaż niepozbawioną błędów. Mam nadzieję, że po pojawieniu się nowego wątku związanego z Mon-Elem, który był zapowiadany w kilku scenach serialu, produkcja poprawi swoją jakość.
Źródło: zdjęcie główne: The CW
Poznaj recenzenta
Norbert ZaskórskiDzisiaj urodziny obchodzą
ur. 1976, kończy 48 lat
ur. 1982, kończy 42 lat
ur. 1977, kończy 47 lat
ur. 1979, kończy 45 lat
ur. 1954, kończy 70 lat