Supergirl: sezon 2, odcinek 5 – recenzja
Drugi już z rzędu odcinek Supergirl został poświęcony rozwijaniu drugoplanowych postaci, co zdecydowanie działa na korzyść serialu. Szkoda jednak, że główny wątek nie był równie ciekawy, a jego zwieńczenie choćby odrobinę oryginalne.
Drugi już z rzędu odcinek Supergirl został poświęcony rozwijaniu drugoplanowych postaci, co zdecydowanie działa na korzyść serialu. Szkoda jednak, że główny wątek nie był równie ciekawy, a jego zwieńczenie choćby odrobinę oryginalne.
W Crossfire tytułowa Supergirl znów oddaje pałeczkę pierwszeństwa. Jako Kara przyjmuje rolę mentora dla wchodzącego w szeregi ludzi Mon-Ela, ale to na nim głównie skupia się ten wątek. Jego obecność i zachowanie w CatCo to pasmo humorystycznych gagów (przedstawianie się z numerem ubezpieczenia, odpowiedź na pytanie o zabezpieczenia podczas stosunku, odbieranie telefonu), które autentycznie potrafią rozbawić. Ochrzczony swojsko brzmiącym imieniem Mike, bohater ewidentnie nie pasuje do środowiska – dobrze więc, że serial szybko sprowadza konkluzję o tym, że nie można naginać kogoś do własnego widzimisię i trzeba zostawić mu miejsce na własne decyzje.
Podobnie sprawa ma się w wątku Alex, która jest zresztą autorką powyższego morału. Jej zakusy względem Maggie przybrały w końcu dużo bardziej oczywistą i już niedwuznaczną formę. Zmaganie się Danvers z własną seksualnością to ważny filar odcinka – jej rozterki pasują do osobowości postaci, wypadają na ekranie przekonująco, a nieśmiała deklaracja złożona przy akompaniamencie Way Down We Go Kaleo jest udaną werbalizacją wewnętrznie jątrzących wątpliwości. Scenarzyści serialu prowadzą ten wątek w typowym dla The CW stylu – uczuciowo, atrakcyjnie (komu nie spodoba się para Maggie i Alex?) i uroczo. Problem, jaki zasygnalizowany zostać tu może z tyłu głowy, to obawa, aby homoseksualizm nie był jedynym osobistym akcentem postaci, i aby nie rzutował on teraz na wcześniej skonstruowany charakter.
Alex to bowiem przede wszystkim perfekcjonistka, kompetentna agentka i samodzielna, silna kobieta. I choć nie jest jeszcze gotowa na bezpośrednie „I’m gay”, to już jej otoczenie i świat raczej tak. Z jednej strony trzeba więc odpowiednio proklamować ów moment i zwrócić na niego uwagę widzów, z drugiej pokazać, że można płynnie przejść nad nim do porządku dziennego. Niech będzie on potrzebnym i sensownym pogłębieniem rysu psychologicznego bohaterki, a nie chwytem marketingowym reklamującym odcinek. Wielobarwności potrzebują bowiem wszystkie postacie… no może poza Karą, o której dowiedzieliśmy się tym razem, że uwielbia komedie romantyczne i nieistniejący już zespół ’N Sync. Wespół z nieustannym torpedowaniem uśmiechami Melissy Benoist tworzona jest tu hiperbola dziewczęcości, która zaskakująco sprawnie działa jako centrum opowieści.
Drugim filarem odcinka i kolejnym rozbudowywanym bohaterem był Jimmy Olsen i jego trudne przygotowania do roli superbohatera – jak łatwo się domyślić, nie wystarczy kaptur i kij baseballowy, aby zostać drugim Lukiem Cage'em. Pomysł, aby z sidekicka wyrósł on na samodzielnego bojownika, prezentuje się klasycznie. Jego motywacje są klarowne i zrozumiałe, a ciekawie na tym tle prezentują się słowa Wina o znalezieniu swojego miejsca i o odpowiednim wykorzystaniu własnych fizycznych i intelektualnych możliwości, co także jest formą heroizmu. Utrata aparatu ojca i rosnące poczucie bezsilności, to jednak punkt krytyczny dla Olsena, zobaczymy jak dalej potoczy się jego przemiana i czy uda się przemycić tu świeże pomysły (choćby w kontekście komiksowych seriali, w których wątek ten był już na różne sposoby wertowany).
Zupełnie oklepany jest tymczasem motyw głównego czarnego charakteru, a rewelacja z końca odcinka wzbudza raczej konsternację. Przestępcy działający z ramienia Cadmus i promujący zagrożenie związane z bronią kosmitów to intrygujący punkt wyjściowy dla społeczno-politycznej paraboli i ciekawy element szerzej zakrojonego planu. Szkoda, że wydźwięk ten szybko zostaje zagłuszony. Akcje odcinka wypadają co prawda nieźle – napad na bank wyglądał dobrze w naturalnym oświetleniu, bankiet był zaś mocno przerysowany, ale nie ma sensu wchodzić ani w rozważania na temat naukowości ani tego, że Lena nie jest w stanie rozszyfrować strategii pociesznie nazwanej tu Doubtfire.
To zakończenie epizodu i wycedzone przez nią „mamo” jest bowiem okropną kliszą psującą odbiór – schematyczną zarówno jak na standardy Supergirl, jak i szczególnie stacji The CW. Rozwiązanie to zupełnie nie zaskakuje, a jest też tym bardziej bolesne, że aktorka wybrana do roli złowieszczej matrony nie budzi specjalnych emocji, brakuje jej charyzmy i ekranowego autorytetu. Oby krył się tutaj jeszcze jeden twist fabularny, bo jeśli serial potrzebował koniecznie złego Luthora, to lepiej byłoby wprowadzić Lexa, przy okazji nadając mu charakter i osobowość z komiksów. Pozwoliłoby to też po części zapomnieć o niedawnym kinowym eksperymencie. Póki co jednak ekranowa rodzina Luthorów wypada wyjątkowo słabo i cierpią na tym przede wszystkim widzowie.
Źródło: zdjęcie główne: The CW
Poznaj recenzenta
Piotr WosikDzisiaj urodziny obchodzą
ur. 1976, kończy 48 lat
ur. 1982, kończy 42 lat
ur. 1977, kończy 47 lat
ur. 1979, kończy 45 lat
ur. 1954, kończy 70 lat