Supergirl: sezon 3, odcinek 21 – recenzja
Tak źle w serialu Supergirl nie było od dawna. Odcinek Not Kansas to jedna z najgorszych odsłon w historii tej produkcji, a na szczególną uwagę zasługuje sposób poprowadzenia wątku głównej antagonistki, Reign.
Tak źle w serialu Supergirl nie było od dawna. Odcinek Not Kansas to jedna z najgorszych odsłon w historii tej produkcji, a na szczególną uwagę zasługuje sposób poprowadzenia wątku głównej antagonistki, Reign.
Spójrzmy prawdzie w oczy: gdybym w tym miejscu podzielił się z Wami przepisem na moje ulubione ciasto cytrynowe, byłby on zapewne ciekawszy i bardziej angażujący Wasze umysły niż ostatni odcinek serialu Supergirl. Not Kansas to bowiem jedna z najgorszych odsłon w historii tej produkcji. Szwankuje w nim absolutnie wszystko - zasadnicza oś fabularna dosłownie i w przenośni rozlatuje się w drobny mak, pogadanki emocjonalne na wczesnolicealną modłę nie mają końca, absurd goni absurd, a warstwa wizualna przywodzi na myśl jasełkowe dekoracje z początków XX wieku. Źle było od kilku odcinków; teraz pozostał nam już tylko płacz i zgrzytanie zębami. Aż strach pomyśleć, co twórcy przyszykowali dla nas na za tydzień... Wszystko to rozgrywa się na ostatniej prostej obecnego sezonu, jakby odpowiedzialni za serial z niejasnych przyczyn zapomnieli, że istnieje coś takiego jak fabuła czy scenariusz. W narracyjnym garze gotują się więc zupełnie przypadkowe wątki, które przelatują przez ekran na łapu-capu. Nie, nie znajdziesz tu niczego dla siebie.
Pokonanie głównej antagonistki wciąż aktualnego sezonu zajmuje ledwie kilkadziesiąt sekund czasu antenowego. Słynne już peleryny chwytające nadgarstki idą w ruch, rach, ciach - Reign gryzie piach czy raczej jej płonąca z wściekłości duszyczka wędruje w stronę nieba. Z niewiasty przyobleczonej w ogień zechce jeszcze wyleźć Samantha, przy czym to oddzielenie osobowości pod względem efektów specjalnych wypada na ekranie jak komputerowe triki z zapomnianych filmów klasy Z z lat 80. XX wieku. Kogut zapiał po raz pierwszy. Dosłownie chwilę później okazuje się, że to nie koniec terapii szokowej, którą przyszykowali dla nas twórcy. Kara postanawia zwinąć manatki i zamieszkać wraz z mamusią na solidnie przecież podejrzanym Argo. Co prawda jakieś motywacje główna bohaterka przedstawia, ale jej wolta, biorąc pod uwagę nieustannie powtarzane słowa o miłości do Ziemi i jej mieszkańców, jest zupełnie niezrozumiała i prezentuje się groteskowo. Kogut zapiał po raz drugi. Jak więc zapełnić przeszło pół godziny, które zostało do końca odcinka? Sposób jest prosty: urządzić ekranową pogadankę o wszystkich zagrożeniach związanych z powszechnym dostępem do broni. W tym momencie dostrzegamy, kto naprawdę jest głównym złoczyńcą obecnego sezonu - to Donald Trump i jego program wyborczy. Misja twórców produkcji właściwie przez cały sezon wydaje się dla nich samych ważniejsza niż działanie bohaterów. Kogutowi właśnie urwano łeb.
Tę triadę fabularnego zniszczenia dopełnia jeszcze wysuwająca się na pierwszy plan scenografia, która z biegiem czasu staje się karykaturą siebie samej. W założeniu miasto Argo ma przywodzić na myśl idylliczny krajobraz krainy kosmicznego szczęścia. Wszyscy są tak radośni, że wąchają kwiatki, chodzą w zwiewnych szatach i wspominają cudowne czasy. Co prawda Kara i Mon-El zjawiają się tu, by odkryć jeszcze większe zagrożenie na horyzoncie, ale my doskonale wiemy, że de facto idzie o ich amory - cały sezon czekali, aż Imra da im trochę luzu i będą mogli pogładzić się po twarzach. Są wtedy piękniejsi niż życie, a ich jasne odzienia mają zapewne zaświadczyć o niewinności kochanków; chodzą odurzeni miłością wokół siebie, jakby właśnie grali w teledysku. Za nimi Argo w pełnej krasie: powyciągane ze strychów twórców przedmioty, zajumane znad radioaktywnego stawu roślinki, chwasty i inne krzaki oraz komunijne dekoracje niedbale wycięte z tektury. Przepych, jakich mało. Myślicie, że to koniec wątpliwej jakości niespodzianek? Nic z tych rzeczy. Są przecież jeszcze adopcyjne rozważania Alex, niecne knowania Leny, która w sekretarce Jamesa dostrzega przede wszystkim absolwentkę fizyki nuklearnej, J'onn i jego wciąż niemogący kopnąć w kalendarz ojciec czy absurdalny wątek związany z dostępem do broni. Ten ostatni wypada na ekranie tak źle, jak to tylko możliwe; nie wiemy, skąd się wziął i czemu służy - najprawdopodobniej pokazaniu, że największym superbohaterem wszech czasów był Mahatma Gandhi i jego pokojowa wizja oporu. I tak DEO będzie musiało radzić sobie teraz bez karabinów odbierających życie. Szkoda, bo tym samym tracimy szansę na spektakularne samobójstwa niektórych z bohaterów i ich twarzyczki przynajmniej przez kolejny sezon będziemy musieli jeszcze oglądać.
O tym, że trzeba jakoś dokończyć tę odsłonę serii, twórcy przypominają sobie w ostatnich sekundach odcinka. Pozornie uwolniona już Samantha po spojrzeniu na szklankę wie, że Reign na dobre jej nie opuściła, a na Ziemi ląduje kapłanka kultu Worldkillers i rozkłada się niczym pan Edek ze swoim parawanem w Kołobrzegu. Będzie się działo... Not Kansas to papierek lakmusowy w kwestii kondycji całego serialu. Twórcy nieustannie nas przecież zaskakują: gdy myślimy, że gorzej już być nie może, mija tydzień i odpowiedzialni za produkcję zadają kłam naszemu przypuszczeniu. Zupełnie niezrozumiałe jest tak widowiskowe okrojenie zasadniczej osi fabularnej z wątku Reign, która z każdym kolejnym odcinkiem ma coraz mniej czasu antenowego. Brakuje nie tylko głównej antagonistki, ale również zgrabnego pomysłu na to, z czego stworzyć spoiwo dla poszczególnych wątków. Zmarnowano potencjał Legionu Superbohaterów, dawni, znani komiksowym fanom złoczyńcy już się nie pojawiają, a ekranowa historia coraz częściej ginie w odmętach pretekstowych wstawek i wytłumaczeń. Mogę Wam jedynie życzyć, by dwa finałowe odcinki tego sezonu nie okazały się gorsze niż to, co zaserwowano nam w tym tygodniu.
Źródło: Zdjęcie główne: Katie Yu/The CW
Poznaj recenzenta
Piotr PiskozubDzisiaj urodziny obchodzą
ur. 1971, kończy 53 lat
ur. 1986, kończy 38 lat
ur. 1985, kończy 39 lat
ur. 1970, kończy 54 lat
ur. 1978, kończy 46 lat