Supergirl: sezon 4, odcinek 12 – recenzja
Twórcom serialu Supergirl najwidoczniej kończą się pomysły. Ostatnio sięgali po nawiązania do Hulka, teraz przyszła kolej na Venoma. Takiego w wersji dla ubogich.
Twórcom serialu Supergirl najwidoczniej kończą się pomysły. Ostatnio sięgali po nawiązania do Hulka, teraz przyszła kolej na Venoma. Takiego w wersji dla ubogich.
Jeśli zajrzeliście tu w tym tygodniu z nadzieją na to, że będziemy wspólnie stać nad włączonym piekarnikiem i obserwować, jak rośnie nam ciasto cytrynowe, to prosiłbym o jeszcze odrobinę cierpliwości. Powód jest prosty: Supergirl przejęła piekarnik i w odcinku Menagerie postanowiła wepchać do niego głowę. Zrobiła to jednak w sposób tak spektakularny, że przy jej popisach blednie jakakolwiek kuchenna rewolucja. Nie dość, że ostatnia odsłona serii rozpoczęła się całkiem obiecująco pod względem fabularno-narracyjnym - ot, byliśmy w ogródku, witaliśmy się z gąską, to po seansie zostajemy z tak potężnym kacem, że ze zwykłego widza możemy zamienić się w wypisz, wymaluj Charlie Sheen w trakcie śniadania z gorzały i białych kresek. W dodatku za tytułem odcinka ukrywa się tajemniczy symbiont, który - no co tu dużo mówić - jest po prostu bieda-Venomem. Nawet zachowuje się jak swój słynniejszy odpowiednik z Marvela, przy czym wyglądem przypomina raczej skrzyżowanie pałki teleskopowej, ptasich odchodów i paproci, a jego mrocznym obiektem pożądania staje się... biżuteria. Ten, kto wpadł na ten pomysł, w twórczym Piekle na pewno ma już swój kociołek.
Zaczęło się tak, jakby na naradę scenarzystów serialu wpadł David Lynch z twórcami Homeland i rozpędzili wesołe towarzystwo tudzież mierzyli do niego z broni. Dzięki temu na ekranie dostajemy dwa intrygujące wątki. W pierwszym pojawia się jakaś zagubiona autostrada, amerykańskie bezdroża, para złodziei, rozbłysk na niebie i tajemniczy stwór wyrywający serca. Na przeciwległym biegunie bryluje Ben Lockwood, który nawet zza krat coraz mocniej odciska piętno na amerykańskim społeczeństwie, do czego siłą rzeczy musi odnieść się prezydent USA. Sęk w tym, że artystycznego paliwa starcza ledwie na kilka minut czasu antenowego. Potem sytuacja wraca już do normy: nasi starzy znajomi przeżywają emocjonalne katusze i zaczynają odmieniać słowo "walentynki" przez wszystkie przypadki. Kochaś James przynosi swojej lubej, Lenie, zdjęcie, które fani Katie McGrath z pewnością chcieliby zawiesić nad łóżkiem. Kobiecie o mało co nie eksplodowała głowa ze szczęścia. Pada hasło "Paryż", a co tam, lecimy, bogatemu nikt nie zabroni. Kilkanaście minut później Olsen znów jednak staje na straży macierzy i instruuje swą miłość trochę na zasadzie: "O ty, niedobra ty, nie współpracuj z rządem, no weź się". Co robi panna Luthor? Rozstaje się ze swoim absztyfikantem. Brawo. Najciekawsze w tym wątku jest to, że gdy Lena pisze SMS, na ekranie pojawia się reklama strony godaddy.com. Pasująca tu jak pięść do nosa, czyli dokładnie tak, jak Olsen do swej afektywno-dwubiegunowo-ulalala zalotnicy.
Szanse na to, że coś z tego wszystkiego będzie, kończą się mniej więcej w tym momencie, gdy Brainy na walentynkowej imprezie zamyka się w szafie, a Lockwood każe swojemu dzieciakowi rozpalić na nowo ogień drzemiący w dresiarzach z pałkami nazywanych tu poetycko Children of Liberty. Od tej pory wiemy już, że lada chwila będziemy zjeżdżać po białej łące i taplać się w twórczym brodziku. Przez połowę odcinka musimy mierzyć się z kuriozalnym napięciem na linii Kara/Supergirl-Alex (jak pamiętacie, tej ostatniej zafundowano ostatnio mentalną lobotomię i biedaczka nie wie, kim naprawdę jest jej siostra, albo czy woli lody od pizzy). Przypomina nam się o nim na każdym kroku, przez co cała sytuacja staje się ni to emocjonalnym psem, ni wydrą. Jest dziwacznie, bywa pokracznie, czyli jak co tydzień. Do tego dochodzi jeszcze walka z Menagerie - kosmicznym symbiontem, który lubi świecidełka, parodiuje Venoma ("We are Menagerie!" - Boże, widzisz i nie grzmisz?), wypuszcza z siebie jakieś gumowe macki i przemieszcza się po imprezach dla bogaczy, bo tam najłatwiej o zajumanie złotych zegarków. Kuriozalne apogeum nadchodzi wtedy, gdy Nia w ramach największej wizji od czasów proroka Izajasza dostrzega nadchodzącą potyczkę Dziewczyny ze Stali i Menagerie. Wciska się więc w kombinezon, doczepia włosy i robi już za Dreamer. Jeśli więc o tym, że do tego starcia dojdzie, wiedziałem wcześniej od niej, też powinienem doczepić sobie włosy i biegać po mieście jako Piskozub-man?
Odrobinę pulsu da się wyczuć w wątku politycznym; Biały Dom, protesty na ulicach, rządowe machinacje, przeciąganie Leny. Gorzej tylko, że moc sprawcza Children of Liberty odżyła za sprawą syna Lockwooda, który najpierw nagrał VHS na modłę terrorystów i grupy Anonymous jednocześnie, a potem odciął Menagerie łeb na oczach gawiedzi. Klawo, już dawno wiedzieliśmy, że młodość jest solą tej ziemi. I solą w naszych oczach. Lockwood wychodzi z paki, symbiont jednak nie został ukatrupiony, więc jest jakaś szansa na to, że za kilka tygodni twórcy postanowią wyemitować ten sam odcinek tylko tym razem od końca do początku, a przecież i tak nikt się nie zorientuje, że coś tu jest nie tak. Odpowiedzialni za produkcję w tym tygodniu akcentowali walentynki. Przed nami już Dzień Kobiet, a możliwości na tym polu zostanie sporo, choćby Dzień Strażaka. Trzeba jeszcze tylko twórcom dać znać, kiedy obchodzimy Dzień Piekarnika, bo z Dziewczyną ze Stali na tym polu nie jest dobrze. Prawdopodobnie za bardzo wzięła ona sobie do serca słowa tej piosenki:
Źródło: Zdjęcie główne: Diyah Pera/The CW/Sony
Poznaj recenzenta
Piotr PiskozubDzisiaj urodziny obchodzą
ur. 1971, kończy 53 lat
ur. 1986, kończy 38 lat
ur. 1985, kończy 39 lat
ur. 1970, kończy 54 lat
ur. 1978, kończy 46 lat