The Curse - sezon 1, odcinki 1 - 5 - recenzja
The Curse to serial oparty na cringe’owym humorze, który nie każdemu się spodoba. Z pewnością jednak docenicie zjawiskową Emmę Stone i oryginalność produkcji. Jak wypadają pierwsze odcinki?
The Curse to serial oparty na cringe’owym humorze, który nie każdemu się spodoba. Z pewnością jednak docenicie zjawiskową Emmę Stone i oryginalność produkcji. Jak wypadają pierwsze odcinki?
The Curse opowiada o małżeństwie, które próbuje stworzyć program telewizyjny o sprzedawaniu ekologicznych, pasywnych domów. Bohaterowie działają w słynącej z przestępczości, ubogiej dzielnicy miasta Española w stanie Nowy Meksyk. Nie idzie im najlepiej, bo muszą się zmagać z trudnościami produkcyjnymi oraz kapryśnym, ekscentrycznym reżyserem. Do tego tajemnicza klątwa rzucona przez dziewczynkę zaburza ich życie osobiste i zawodowe.
Serial jest pewnego rodzaju satyrą na reality show z gatunku "home improvement", dzięki której możemy dowiedzieć się, jak powstają tego typu programy rozrywkowe. Produkcja pokazuje, jak tworzy się iluzję szczęśliwych uczestników, którzy decydują się zamieszkać w nowych (lustrzanych!) domach. Obnaża też prawdziwe oblicze ludzi pracujących nad programem, którzy dla lepszego efektu będą naginać zasady etyki. Nawet jeśli małżeństwo ma dobre intencje, to wykazuje się niezwykłą naiwnością oraz butą, brnąc w coraz bardziej absurdalne sytuacje.
The Curse to komediodramat, który jest nakręcony w formie reality show. Dlatego postawiono na dużo statycznych ujęć (np. z rogów pomieszczeń lub z oddali), aby osiągnąć bardziej telewizyjny efekt. Z początku to trochę drażni, ale z czasem można się przyzwyczaić do tych specyficznych zdjęć. To właśnie odróżnia The Curse od innych seriali. Praca na planie z pewnością była wymagająca dla aktorów. Ujęcia są długie, więc odtwórcy ról musieli być mocno skupieni, aby wypaść naturalnie przed (ukrytą) kamerą.
Humor oparto na intencjonalnym cringe’u, od którego wielu widzów może się odbić. Mnóstwo satyrycznych scen wywołuje co najwyżej nerwowy chichot. Do tego wolne tempo odcinków sprawia, że historia ciągnie się niemiłosiernie. Niektóre wątki wprawiają w zażenowanie, choć jest to celowe. Pytanie tylko, czy faktycznie chcemy się tak czuć w momencie, gdy żadna z postaci nie wzbudza naszej sympatii? Twórcy konfrontują widzów z rzeczywistością, gdy dotykają tematów, takich jak bieda, historia rdzennych Amerykanów czy ingerencja w życie lokalnej społeczności pod pozorem charytatywnej działalności. Raz takie sceny dają do myślenia, a innym razem nie.
Serial od czasu do czasu potrafi przybrać poważny charakter, a nawet uderzyć w emocje widzów. Tak jak podczas intensywnej kłótni Ashera i Whitney, której nic nie zapowiadało, bo scena rozpoczęła się w humorystyczny sposób. Atmosfera zmieniła się diametralnie, a Emma Stone i Nathan Fielder pokazali kawał dobrego aktorstwa. Produkcja błyszczy wtedy, gdy historia staje się bardziej przyziemna, a wątki dotykają osobistych spraw bohaterów, jak aborcja czy radzenie sobie z konsekwencjami spowodowania śmiertelnego wypadku samochodowego pod wpływem alkoholu. Widzimy wtedy prawdziwe twarze ludzi, a nie pozerów, wiecznie udających uprzejmość.
Na słowa uznania zasługuje Emma Stone, która gra wspaniale. To dzięki niej ten serial jednym się spodoba, a dla innych okaże się po prostu znośny. Aktorka dobrze wypada podczas długich ujęć, gdy jej bohaterka musi zachować twarz po tym, gdy mówi coś niestosownego. Dzięki Stone widzimy, że Whitney jest płytką, zapatrzoną w siebie kobietą, która desperacko chce być postrzegana jako empatyczna. Jest kwintesencją amerykańskiej sztuczności oraz ignorancji, ale potrafi rozbawić widzów, co napędza fabułę.
Warto jednak dodać, że Whitney nie jest odpychająca – w przeciwieństwie do Ashera, w którego wciela się Nathan Fielder, czyli twórca i scenarzysta tej produkcji. Gospodarz programu telewizyjnego jest irytujący i mało zabawny. Wiadomo, że taki był zamysł, ale według mnie to nie działa. Nie udało się osiągnąć zamierzonego efektu komediowego. Natomiast sam Nathan Fielder potrafi się wykazać pod względem aktorskim, choć rzadko ma ku temu okazje.
Benny Safdie, czyli współtwórca i współscenarzysta The Curse, świetnie wciela się w Dougie'ego. Bohater początkowo wzbudza niechęć ze względu na instrumentalne wykorzystanie głównych "aktorów" reality show i próby żerowanie na emocjach potencjalnych widzów. Jednak gdy dowiadujemy się o jego przeszłości, wątek zaczyna ciekawić. Mężczyzna przechodzi pewnego rodzaju załamanie nerwowe. Wyruszamy wraz z nim w dość absurdalną, egzystencjalną podróż, gdy przyznaje się do błędów. W scenach z tą postacią pojawia się sporo humoru oraz niezłych dialogów. Dougie może być denerwujący, ale przynajmniej jest bardziej wyrazisty od nijakiego Ashera. Nawet drugoplanowe postacie potrafią przyćmić męża Whitney! A mamy tu kilka wyróżniających się nazwisk – Barkhad Abdi, Nizhonniya Austin, Nikki Dixon czy Eric Petersen, którzy przyciągają uwagę i idealnie wpasowują się w konwencję serialu.
The Curse nie jest dla każdego. Albo kupi się jego format od razu, albo seans stanie się bezcelową mordęgą, w której odechciewa się szukać drugiego dna, ukrytych znaczeń czy prawd o życiu w USA. Dobrą wiadomością jest to, że z odcinka na odcinek jest lepiej, bo Emma Stone pokazuje swój talent, a wątki są nieco ciekawsze, gdy produkcja programu się sypie. Warto dodać, że znajdują się tu też pełne napięcia momenty jak z dobrego thrillera. Serial odnajduje swój rytm, ale nie wszyscy mogą mieć na tyle cierpliwości, aby dać się pochłonąć tej satyrze. SkyShowtime udostępnił tylko pięć epizodów, które niekoniecznie przekonają do siebie widzów.
Serial jest interesującym, pomysłowym i prowokacyjnym eksperymentem. Jeśli ktoś szuka niekonwencjonalnego i oryginalnego komediodramatu, to może polubi właśnie The Curse.
Poznaj recenzenta
Magda MuszyńskaKalendarz premier seriali
Zobacz wszystkie premieryDzisiaj urodziny obchodzą
ur. 1960, kończy 64 lat
ur. 1968, kończy 56 lat
ur. 1964, kończy 60 lat
ur. 1968, kończy 56 lat
ur. 1967, kończy 57 lat