The Last of Us: sezon 2, odcinek 4 - recenzja spoilerowa
Data premiery w Polsce: 16 stycznia 20234. odcinek 2. sezonu The Last of Us oferuje wszystko po trosze, ale wyważa to w ekspercki sposób. Idealnie równoważy dramat, humor, akcję i chwile lekkości. Oceniam.
4. odcinek 2. sezonu The Last of Us oferuje wszystko po trosze, ale wyważa to w ekspercki sposób. Idealnie równoważy dramat, humor, akcję i chwile lekkości. Oceniam.

4. odcinek 2. sezonu The Last of Us to praktycznie minifilm. Reżyserka Kate Herron dodała do niego mnóstwo składników, które wzbogaciły nasze doznania. To odsłona, która dała nam wszystko to, o czym mogliśmy marzyć: piękne zdjęcia i lokacje, sporo humoru, świetnie nakręconą i trzymającą w napięciu akcję, a także momenty chwytające za serce lub wywołujące uśmiech na twarzy. To epizod, z którego każdy powinien być zadowolony.
Podoba mi się to, że co odcinek kto inny z obsady zachwyca występem aktorskim. W pierwszym epizodzie lśniła Kaitlyn Dever i jej okrutna Abby. Drugi w pełni należał do Pedro Pascala, a w trzecim Bella Ramsey pokazała hejterom, że jest w stanie udźwignąć nie tylko rolę starszej Ellie, ale też cały serial na swoich barkach. Tym razem błyszczy Isabela Merced i jej Dina, która od początku zachwycała i wywoływała same pozytywne emocje. Była jedynym źródłem szczęścia w ponurym i przytłaczającym życiu Ellie. Dobrze, że aktorka dostała więcej do zagrania. Jej postać nie była już tylko urocza, zabawna i wspierająca, ale też pokazała, że jest kompetentną towarzyszką dla Ellie i jej przeciwwagą. W końcu podopieczna Joela była w gorącej wodzie kąpana.
Szczególne wrażenie robiła końcowa scena pomiędzy dziewczynami. Muszę przyznać, że bardziej podoba mi się podejście serialu do kwestii odporności Ellie. Scena w metrze trzymała w napięciu od samego początku do końca. Czułem zaduch, ciasnotę przygniatanego wagonu i desperację uciekających dziewczyn. Horda znów prezentowała się znakomicie i przyprawiała o dreszcze. Bardzo dobrze, że nie pokazano też walki WLF z zarażonymi. Skąpanie wszystkiego w mroku i czerwonym świetle flar przy akompaniamencie strzałów i agonalnych krzyków budowało atmosferę napięcia. Cała sekwencja zakończyła się ugryzieniem Ellie i konfrontacją pomiędzy dziewczynami. To wtedy Isabela Merced mogła się popisać talentem. Widać było na jej twarzy załamanie, niedowierzanie i desperację. Trochę mnie zdziwiło podejście Ellie. Doskonale wiedziała (a przynajmniej powinna wiedzieć), jak Dina zareaguje na to ugryzienie. Zamiast od razu wyjaśnić sytuację, to zajmowała się wszystkim innym. Rozumiem, że Ellie nie lubi o tym mówić i próbowała to ukryć, ale w ten sposób robiła ze swojej ukochanej kretynkę.

To był też idealny moment na zrzucenie drugiej bomby, której chyba każdy się spodziewał – nawet osoby nieznające oryginału. Chodzi mi o ciążę Diny, która była (nie)subtelnie zapowiedziana już w poprzednim odcinku. Połączenie obu tych rewelacji ze sobą to świetny zabieg, który w zrozumiały sposób skończył się wybuchem wszystkich emocji i miłosnym uniesieniem protagonistek. Ciekawi mnie tylko, czy twórcy zdecydują się na budowanie napięcia pomiędzy nimi. W grze ciąża przytłoczyła Ellie i wcale jej nie cieszyła jak w serialu. To tworzyło naturalny konflikt pomiędzy bohaterkami i budowało napięcie, którego tu nie będzie (a przynajmniej nie z tego powodu). Jest to jednak zmiana ubogacająca seans osobom, które znały oryginał, bo trudno się spodziewać tego, co będzie dalej.
Świetnie wypadł też Jeffrey Wright, który powtarza swoją rolę z gry i wciela się w tajemniczego Isaaca, jednego z przywódców WLF. Po scenie otwierającej spodziewałem się, że czeka nas odcinek podobny do tego z Billem i Frankiem z 1. sezonu, ale wprowadzenie było znacznie krótsze. Mimo tego skutecznie pokazało okrucieństwo i bezwzględność tej postaci, które potem dodatkowo podbudowały brutalne tortury. Aktor pokazał, że jest też ekspertem od monologów i w mgnieniu oka wykreował postać, której należy się bać. Przy okazji podbudowano konflikt Serafitów z WLF. Jestem ciekaw, czy serial rozszerzy mitologię tajemniczej kobiety, która jest w centrum tego religijnego kultu.

The Last of Us nadal robi ogromne wrażenie wizualnie. Zrujnowane budynki, ulice pokryte roślinnością, która pożera wnętrza i splata wszystko pnączami, do tego stare i zniszczone, rozsiane tu i tam samochody czy pokryty zielenią czołg. To wszystko buduje klimat, świat i po prostu fantastycznie się prezentuje. HBO nie szczędziło budżetu i widać to gołym okiem.
Na koniec trzeba powiedzieć o idealnie odwzorowanej scenie z gry, kiedy to Ellie chwyta za gitarę i robi prywatny koncert Dinie. Okazuje się, że Bella Ramsey nie tylko świetnie gra, ale i bardzo ładnie śpiewa. Cieszy mnie, że ta scena została zachowana, bo była urocza i potrzebna do zbudowania balansu pomiędzy ciężkością misji Ellie a tymi pogodniejszymi chwilami. Mam wrażenie, że gra była mroczniejsza, poważniejsza i bardziej niepokojąca. Nie przeszkadza mi jednak lekkość, którą oferuje serial. Jest ona odpowiednio wyważona, nie ma jej za dużo i sprawia, że seans jest przyjemniejszy.

The Last of Us ma dobrą passę. Poprzedni odcinek był przykładem idealnego zastopowania akcji i zbudowania fundamentów pod dalsze epizody. Ten z kolei podręcznikowo rozbudowuje świat, postaci i relacje pomiędzy nimi, a przy tym oferuje zarówno pogodne, jak i przytłaczające momenty – te pełne humoru i te pełne grozy oraz emocji. Kolejna świetna odsłona serialu HBO.
Poznaj recenzenta
Wiktor Stochmal
Najlepsze z 24h


naEKRANIE Poleca
ReklamaKalendarz premier seriali
Zobacz wszystkie premieryDzisiaj urodziny obchodzą
ur. 1983, kończy 42 lat
ur. 1978, kończy 47 lat
ur. 1960, kończy 65 lat
ur. 1944, kończy 81 lat
ur. 1957, kończy 68 lat

