The Walking Dead - sezon 10, odcinek 17 - recenzja
The Walking Dead powraca z pierwszym z sześciu dodatkowych odcinków 10. sezonu, który został nakręcony w czasie pandemii koronawirusa. To solidny epizod poświęcony postaci Maggie, która wróciła do serialu po długiej nieobecności. Oceniam.
The Walking Dead powraca z pierwszym z sześciu dodatkowych odcinków 10. sezonu, który został nakręcony w czasie pandemii koronawirusa. To solidny epizod poświęcony postaci Maggie, która wróciła do serialu po długiej nieobecności. Oceniam.
Siedemnasty odcinek The Walking Dead powstał w pandemicznej rzeczywistości, podczas której stosowano na planie zdjęciowym protokoły i restrykcje chroniące aktorów i ekipę filmową przed zakażeniem. Można dostrzec, że większość akcji rozgrywa się na otwartej przestrzeni i w lesie. Liczba bohaterów podczas jednego ujęcia i scen jest ograniczona, a także znajdują się w większych odległościach od siebie. Również szwendacze odgrywają mniejszą rolę i jest ich mniej na ekranie. Ale tak naprawdę te zmiany są niemal nieodczuwalne. Wpłynęło to tylko na sposób prowadzenia historii i zmniejszeniu skali wydarzeń oraz skoncentrowaniu się na postaciach. Twórcy dobrze wykorzystują sposobność tego wymuszonego zwolnienia tempa akcji, żeby pogłębić relacje między bohaterami, a także nawiązać nowe więzi.
Maggie powróciła do serialu, ratując głównych bohaterów przed hordą szwendaczy nasłaną przez Betę. I to właśnie na niej twórcy postanowili się skupić w najnowszym odcinku. Przybliżają nam to, co się z nią działo po opuszczenia Wzgórza w dziewiątym sezonie. To była dobra decyzja, aby to od jej historii rozpocząć te dodatkowe epizody, wyjaśniając częściowo fabularną zagadkę - ta kwestia wzbudzała największą ciekawość. Nie dostaliśmy retrospekcji, lecz to sama Maggie opowiedziała Darylowi, jak potoczyło się jej życie u boku Georgie. Powspominaliśmy również rodzinę Greene’ów, Glenna, a także usłyszeliśmy kilka słów o jej synu. Rozmowa miała szczery i pełen zaufania charakter, co podkreślało łączącą ich przyjaźń. Lauren Cohan i Norman Reedus zagrali bardzo dobrze i naturalnie w tej intymnej scenie, jakby tworzyli rodzinę, która dawno się nie widziała. Można nawet odnieść wrażenie, że Maggie nigdy nie opuściła serialu, co dobrze świadczy o scenariuszu.
Wraz z Maggie do grupy dołączyli jej towarzysze: niczym niewyróżniający się Cole i zamaskowany Elijah. Ten drugi stracił nieco ze swojej tajemniczości, wojowniczości i efektowności, gdy zastygł w bezruchu, a potem pokazał swoją twarz. Nie jest żadnym ninją, lecz zwykłym człowiekiem, który jest wrażliwy i ma swoje problemy. Trochę szkoda, że tak szybko zdjął maskę, bo prezentował się komiksowo, a zarazem intrygująco. Z drugiej strony, dzięki temu nawiązała się pewnego rodzaju więź przyjaźni i porozumienia między nim a Kelly, która też przeżywa utratę siostry. Bardzo dobrze, że powróciła kwestia Connie, ponieważ jej wątek został całkowicie zaniedbany. Bohaterka przepadła w dziwnych okolicznościach, a do tego nieprzekonująco pokazywano troskę jej przyjaciół, którzy skupili się na wojnie z Szeptaczami. W tym odcinku trochę naprawiono te niedociągnięcia za sprawą Kelly. Angel Theory, która wciela się w tę bohaterkę zagrała z uczuciem tęsknotę za siostrą w ciepłej rozmowie z Maggie. W końcu w tym wątku zaginięcia Connie pojawiły się prawdziwe emocje, a nie tylko mechaniczne oznajmianie przez twórców za pomocą poszczególnych postaci, że o niej nie zapomnieli.
Jak to bywa w The Walking Dead, nie zabrakło szwendaczy, ale jak na ten serial było ich zdecydowanie za mało. Większą rolę w dynamizowaniu odcinka i budowaniu napięcia odegrał napastnik strzelający do grupy Maggie. Kilka sztuczek kamerą, krew oraz niepokojąca muzyka załatwiły sprawę, żeby podnieść emocje. Wysadzenie się w powietrze tego człowieka zaskoczyło. Świadczy też o tym, że Żniwiarze (zakładając, że do nich należał), czyli najprawdopodobniej nowa grupa złoczyńców w The Walking Dead, która podąża śladem Maggie, jest bardzo niebezpieczna, bezwzględna i fanatyczna. Nie jest to oryginalne czy pomysłowe wprowadzenie nowych antagonistów, których wątek i tak pewnie się rozwinie dopiero w jedenastym sezonie wraz z żołnierzami w białych zbrojach i Wspólnotą. Ale ciekawi, czym się wyróżnią ci złoczyńcy oraz wspomniany Pope.
Rozczarowała też za krótka konfrontacja Maggie z Neganem, którzy tylko zmierzyli się wzrokiem wyrażającym całą gamę emocji ze względu na ich burzliwą przeszłość, przypomnianą poniekąd przez jak zwykle przeuroczą i rezolutną Judith. Mimo to szkoda, że nie wymienili więcej zdań, jakby twórcy nie chcieli poruszać tego wątku, który zasługuje na pełną uwagę. Ta bolesna historia ma potencjał, aby ją umiejętnie poprowadzić w jedenastym sezonie. Jest jednak nadzieja, że scenarzyści zainicjują ich napięte stosunki i spięcia w ostatnim epizodzie dziesiątej serii, który będzie poświęcony Neganowi.
Nowy odcinek The Walking Dead był nastawiony na wyjaśnienia, pogłębianie postaci i wprowadzenie nowej grupy złoczyńców. Nie czuć w nim forsowania historii i napinania się, żeby odhaczać i mieć za sobą wątki, które doprowadzą do istotniejszych wydarzeń. Epizod nie miał na celu bezpośredniego posunięcia fabuły do przodu, lecz zbudowanie gruntu pod jedenasty sezon. I z tego twórcy wywiązali się przyzwoicie, choć trzeba przyznać, że niezbyt finezyjnie, nie udzielając za wielu konkretnych odpowiedzi. To był solidny odcinek, nie zabrakło emocji i akcji, choć nie były one na najwyższym poziomie. Ważne, że powrót Maggie jest udany, a do tego obok niej zadebiutował sympatyczny Hershel. To może cieszyć jej fanów, ponieważ twórcy z dużą uwagą i z sercem prowadzą jej historię. To dobry, przejściowy epizod wypełniający czas oczekiwania na istotniejsze wydarzenia w nadchodzącym, finałowym sezonie.
Poznaj recenzenta
Magda MuszyńskaDzisiaj urodziny obchodzą
ur. 1996, kończy 28 lat
ur. 1983, kończy 41 lat
ur. 1948, kończy 76 lat
ur. 1937, kończy 87 lat
ur. 1982, kończy 42 lat