Titans: sezon 3, odcinek 6 - recenzja
Titans mają kłopoty: po dobrym wejściu w 3. sezon nowy odcinek udowadnia, że w historii jest sporo rzeczy do poprawienia.
Titans mają kłopoty: po dobrym wejściu w 3. sezon nowy odcinek udowadnia, że w historii jest sporo rzeczy do poprawienia.
Przed tygodniem dzieliłem się z Wami swoim zachwytem, dziś będzie to raczej nuta niepokoju. Po naprawdę dobrym starcie 3. sezonu Titans obniżają loty. I to na tyle znacząco, że wracają mankamenty poprzednich odsłon serii - frywolne podejście do narracji, niezrozumiałe przeskoki fabularne czy powtarzanie "F... Batman" jak mantry. Na pierwszy rzut oka 6. odcinek nie wypada o wiele gorzej od poprzednich, jednak jeśli zajrzymy pod jego strukturę, możemy dojść do wniosku, że w perspektywie całej opowieści pełni on rolę zapychacza. Akcja niespecjalnie posuwa się do przodu, a skupienie się na nowych postaciach, tytułowej Lady Vic i Blackfire, w małym stopniu rozbudowuje fabularną układankę. Co więcej, mocniej niż dotychczas daje o sobie znać akcentowana przez Was w komentarzach nierówność jakościowa poszczególnych wątków. Niektóre z nich faktycznie działają magnetycznie, innych z kolei równie dobrze mogłoby po prostu nie być. Martwi to o tyle, że lada moment znajdziemy się na półmetku obecnego sezonu, nieco zagubieni, skoro nie potrafimy jednoznacznie odpowiedzieć na pytanie, czy ekranowa historia zmierza we właściwym kierunku. Przyznam szczerze, że miałem olbrzymi kłopot z wystawieniem oceny ostatniemu odcinkowi; widoczna nad tym tekstem "szóstka" wypływa więc poniekąd z wiary w to, iż Tytanów czeka lepsze jutro. Tylko czy aby na pewno?
Dick prowadzi śledztwo w sprawie morderstwa, do którego doszło w szpitalu imienia Marthy i Thomasa Wayne'ów. Nieznana napastniczka za pomocą ostrych przedmiotów zmasakrowała pracujących tam lekarzy, najprawdopodobniej działając w porozumieniu ze Strachem na Wróble. Po samym odsłuchu nagrania z sali Grayson wie, kim jest morderczyni - to Lady Vic, którą dawny Cudowny Chłopiec spotkał na swojej drodze kilka lat temu. Konfrontacja z kobietą jest nieuchronna, tym bardziej że antagonistka zastawia pułapkę na Barbarę Gordon. Pozostałe ukazane w tym odcinku wątki są pokłosiem zasadniczej osi fabularnej: Kory wraz z Connerem i Blackfire podejmują trop prowadzący do oprawczyni, natomiast Jason Todd stara się przekonać Jonathana Crane'a do sprzedaży wyostrzających zmysły inhalatorów uzależnionym od narkotyków. Red Hood postawi na swoim, co przyniesie katastrofalne skutki.
Na papierze Lady Vic prezentuje się całkiem obiecująco, lecz po raz kolejny sprawdza się stara prawda o tym, że diabeł tkwi w szczegółach. Jestem absolutnie przekonany, że wielu Was będzie miało problem ze sposobem prowadzenia narracji w ostatniej odsłonie serii - teoretycznie twórcy wciąż prowadzą Tytanów w kierunku Crane'a i Todda, lecz z drugiej strony pozwalają sobie na pokazywanie na ekranie wmontowanych tu bez większego ładu i składu retrospekcji. Grayson smalił cholewki do młodej Gordonówny, może nawet miał ze sobą pierścionek w trakcie ich złodziejaszkowych eskapad. Wynika z tego niewiele, także w kontekście samej Lady Vic, która w batalii z wyżej wspomnianymi gołąbkami miłości straciła swojego ukochanego. Ot, motywacja, jakich w świecie herosów i złoczyńców od groma. Prawdziwym kuriozum staje się scena walki Barbary z antagonistką; pierwsza z nich, wciąż siedząc na wózku, wyciąga spod niego niezliczone bronie na modłę pojedynkującego się ze Strusiem Pędziwiatrem Wilusia E. Kojota. Dodajcie do tego jeszcze zupełnie przestrzelone dokooptowanie do Tytanów Blackfire, która dziwi się, że jej siostra nie ma służących czy sama musi zmywać naczynia - jeśli te uwagi miały wywołać u widzów uśmiech na twarzy, to, no cóż, nie wyszło. Szkoda też dalszego marnowania postaci Superboya, chłopaka wyciosanego w nerdowskiej otoczce i pretekście. Conner zajmuje się głównie robieniem za tło zasadniczych wydarzeń, co bohaterowi tego kalibru zupełnie nie przystoi.
Na całe szczęście w czasie seansu nowego odcinka wciąż będziemy mieć wrażenie, że wszystkie powyższe zabiegi to zaledwie przerywniki w drodze do spotkania prawdopodobnie poróżnionych już pod względem modus operandi Stracha na Wróble i Red Hooda. Przemiana drugiego z nich, podbudowana jeszcze doskonale wybrzmiewającym w finałowej scenie podążaniem ku jądru ciemności, ma magnetyczną moc sprawczą, podobnie jak fakt, że Todd nieustannie odciska piętno na położeniu samych Tytanów. To właśnie te serialowe elementy sprawiają, że chcę przymykać oko na osobowościowe rozklekotanie Blackfire, fabularny gwałt dokonany na Superboyu czy wiecznie zbolałą minę Dicka. Jeszcze chcę - za tydzień sprawy na tym polu mogą wyglądać zupełnie inaczej. Wszystko zależy od rozłożenia akcentów w opowieści, narracyjnej precyzji, zanurzania odbiorców w mrocznym pejzażu Gotham. Wielka szkoda, że serial aspirujący do miana ekranowej produkcji z duszą i własnym stylem może je tak szybko stracić.
Poznaj recenzenta
Piotr PiskozubDzisiaj urodziny obchodzą
ur. 1962, kończy 62 lat
ur. 1968, kończy 56 lat
ur. 1988, kończy 36 lat
ur. 1980, kończy 44 lat
ur. 1965, kończy 59 lat