Twin Peaks: odcinek 5 – recenzja
Najnowszy odcinek pokazał, że Davidowi Lynchowi wystarczy kilkunastosekundowy motyw muzyczny, intensywna scena czy świetnie zmontowana sekwencja, aby wprowadzić do Twin Peaks klimat, którego momentami w trzecim sezonie brakuje.
Najnowszy odcinek pokazał, że Davidowi Lynchowi wystarczy kilkunastosekundowy motyw muzyczny, intensywna scena czy świetnie zmontowana sekwencja, aby wprowadzić do Twin Peaks klimat, którego momentami w trzecim sezonie brakuje.
Doskonałym przykładem potwierdzającym powyższą tezę jest motyw z baru Bang Bang. Tym razem koncert nie zamyka odcinka, ale staje się ilustracją jednej z lepszych scen jak do tej pory. Pod względem fabularnym nie za wiele się dzieje, jednak nie to jest tutaj kluczowe. Wreszcie powraca duch starego Twin Peaks, który unosi się w klubie, zarówno dzięki intrygującej muzyce występującego zespołu, jak i gwałtowności nowej, zagadkowej postaci, która odgrywa tu główną rolę. Bohater ten (który, jak dowiadujemy się z napisów końcowych nosi nazwisko Horne) ma w sobie dzikość, charakterystyczną dla młodych gniewnych z oryginalnego Twin Peaks. Jego postać dobrze rokuje na przyszłość.
Dużo dobrego można powiedzieć też o bohaterach granych przez Amanda Seyfried i Caleb Landry Jones. Historia tej pary stanowi wątek poboczny, który wreszcie angażuje emocjonalnie widza. On, nieudacznik, uzależniony od narkotyków, ona ślepo w nim zakochana, piękna, młoda kobieta. Ich wspólna droga na dno może fascynować, zwłaszcza że nawiązuje w pewien sposób do lat młodości Laury Palmer. Dodatkowo, zarówno Amanda, jak i Caleb wnoszą do odcinka jakość aktorską na wysokim poziomie. Ich warsztat, w porównaniu do umiejętności starej obsady, mocno rzuca się w oczy.
Podobnie sprawa wygląda z parą kolejnych cenionych aktorów, którzy zadebiutowali w trzecim sezonie Twin Peaks. James Belushi i Robert Knepper jako właściciele kasyna, w którym pofolgował sobie Dougie Jones, pokazali przede wszystkim charyzmę aktorską. Przy okazji wyjaśniło się, że to jednak nie Robert Kneeper wcieli się w Boba (jak wielu fanów przypuszczało). Aktor ten odgrywa inną, też bardzo gwałtowną rolę. Nie ma jednak tego złego, co by na dobre nie wyszło. Demon z Czarnej Chaty wreszcie ukazał swoje zaskakujące oblicze.
Jego pojawienie się to kolejny mocny fragment omawianego odcinka. Kilkusekundowa scena z lustrem robi wrażenie. Tym razem Cooper nie zamienia się w Boba, jak to miało miejsce w poprzednich seriach, lecz powoli się w niego przeistacza. Obserwujemy zmiany twarzy Pana C , aż do momentu gdy jego oblicze zaczyna przypominać kogoś zupełnie innego. Lynch wykorzystuje możliwości techniczne, których nie miał 25 lat temu. Oblicze Boba, mimo że było jedynie krótkim mignięciem, stanowi jasną sugestią dla widzów – ten pan wciąż tu jest. Pozostaje jeszcze pytanie – po co więźniom w celi lustro? Nie doszukujmy się jednak błędów logicznych w artystycznej wizji utalentowanego twórcy. Tak ma być i koniec.
Wielu znawców twórczości reżysera wciąż nie za bardzo wie, jak podejść do postaci Dougie Jonesa. Tego typu kreacja to ewidentna nowość w działalności artystycznej autora Lost Highway. Perypetie ubezpieczyciela, przypominają momentami bardziej przygody Jasia Fasoli, niż agenta Coopera. Są kuriozalne, dziwaczne, momentami niestrawne. Z drugiej strony, nie da się ukryć, że pojawiają się też zabawne momenty.
W żadnym wypadku nie można jednak tego wątku lekceważyć. Ma on duże znaczenie fabularne. Losy agenta ubezpieczeniowego są połączone z morderstwem popełnionym w Dakocie. Zarówno żona Dougiego jak i walizka pełna pieniędzy, mogą mieć tutaj kluczowe znaczenie. Nie bez znaczenia jest też fakt, że na Douga polują niebezpieczne zakapiory. Można odnieść wrażenie, że wkrótce w tym wątku coś ważnego się wydarzy. Być może, będzie to charakterystyczne dla David Lynch przesunięcie czasu wydarzeń. Nie jest przecież powiedziane, że bieżące zdarzenia są teraźniejszością i że dzieją się w tym samym momencie co pozostałe wątki. U Lyncha wszystko jest możliwe, dlatego warto śledzić perypetie Dougie Jonesa z należytą uwagą. A nuż, w oko wpadnie szczegół, który okaże się kluczowy dla całej fabuły nowego sezonu Twin Peaks.
Wciąż nie milkną dyskusje na temat braku muzyki w nowej odsłonie Twin Peaks. W bieżącym odcinku widać, że takie rozwiązanie jest przemyślanym zagraniem. Muzyka jest obecna, jednak składa się ona przeważnie z dźwięków, towarzyszącym poszczególnym bohaterom. Industrialne hałasy z samochodu przestępców polujących na Jonesa, elektroniczne melodie w biurze tajemniczej kobiety czy wspomniany wcześniej koncert w Bang Bang, tworzą oszczędną ścieżkę dźwiękową, będącą przerywnikiem w wszechobecnej ciszy. Od czasu do czasu, pojawią się też majestatyczne melodie Angelo Badalamenti (scena z synem narkomanki, jazzowy klasyk w drodze Dougiego do pracy), jednak trwają one zazwyczaj kilka sekund, tak aby nie naruszyć ustalonej przez Lyncha struktury audiowizualnej. Wielu fanów z pewnością ma za złe reżyserowi Blue Velvet, że umyślnie rezygnuje z czegoś, co zawsze było esencją jego twórczości. Cisza jednak przerywana od czasu do czasu gwałtownymi bądź delikatnymi dźwiękami, też ma swój urok i w pewien niepokojący sposób wpasowuje się w estetykę Davida Lyncha.
Nowa odsłona Twin Peaks nadal idzie drogą wytyczoną przez pierwsze odcinki. To istne The best of… Davida Lyncha stało się bogatsze o kilka motywów charakterystycznych dla pierwszych sezonów kultowego serialu. Dzięki kilku klimatycznym wstawkom, słabsze momenty odcinka nie rażą już tak mocno, jak w poprzednim epizodzie. Są one nadal obecne i czasem wpływają na jakość fabuły, jednak Lynch, jak na wytrawnego artystę przystało, potrafi przykryć niedociągnięcia tym, co robi najlepiej.
Źródło: zdjęcie główne: Showtime
Poznaj recenzenta
Wiktor FiszDzisiaj urodziny obchodzą
ur. 1971, kończy 53 lat
ur. 1986, kończy 38 lat
ur. 1985, kończy 39 lat
ur. 1970, kończy 54 lat
ur. 1978, kończy 46 lat