Upiorne opowieści po zmroku - recenzja filmu
Data premiery w Polsce: 16 sierpnia 2019Sygnowane nazwiskiem Guillermo del Toro Upiorne opowieści po zmroku wchodzą do kin – reklamowany jako łączący klimat Stranger Things z przewrotnością dzieł Stephena Kinga (w domyśle: To) horror oparty jest na antologii opowieści grozy pod tym samym tytułem. Materiał źródłowy był barwny i obszerny, czy jednak André Øvredal umiejętnie z niego skorzystał?
Sygnowane nazwiskiem Guillermo del Toro Upiorne opowieści po zmroku wchodzą do kin – reklamowany jako łączący klimat Stranger Things z przewrotnością dzieł Stephena Kinga (w domyśle: To) horror oparty jest na antologii opowieści grozy pod tym samym tytułem. Materiał źródłowy był barwny i obszerny, czy jednak André Øvredal umiejętnie z niego skorzystał?
Duch del Toro, który miał unosić się nad obrazem Øvredala, odmówił ujawnienia swojej obecności – próżno tu szukać śladów umaczanych w scenariuszu palców Meksykanina. Nikt chyba jednak nie oczekiwał, że jego nazwisko w wypadku tej produkcji będzie oznaczać coś więcej, niż marketingowy wabik, co wcale nie było równoznaczne z tym, że nadzieje związane z Opowieściami były mizerne – odpowiedzialny za nie reżyser to przecież twórca intrygującego i pachnącego świeżością Łowcy trolli, a także całkiem udanej (wzorowy warsztat) Autopsji Jane Doe.
Pokrótce: lata 60. XX wieku. Grupa zafascynowanych mrocznymi opowieściami dzieciaków trafia do opuszczonego domu, starej posiadłości rodu Bellows. Trzymana w odosobnieniu córka głowy rodziny, Sarah, spisywała tam kiedyś przerażające historie w tajemniczej księdze, która teraz zostaje odnaleziona przez bohaterów. Ich wścibstwo zostaje ukarane, a zapisane w księdze słowa stają się coraz bardziej rzeczywiste.
Upiornym opowieściom po zmroku bliżej raczej do Gęsiej skórki, niż wspomnianych Stranger Things czy Tego. Po pierwsze: w Opowieściach czas akcji pozbawiony jest jakiejkolwiek roli. Netfliksowy serial garściami czerpie z epoki: nie tylko z horrorów, ale też innych filmów, książek czy dzieł kultury lat 80. Wszystkie elementy składające się na klimat retro mają tam ogromne znaczenie, stanowią rdzeń tożsamości produkcji, nie wspominając już o całym popkultorowym recyklingu. Jeśli zaś chodzi o To, cóż, zarówno powieść Kinga, jak i jej adaptacja (tu odnieśmy się do tej autorstwa Muschiettiego), to dzieło skierowane do widzów starszych, wielowarstwowy horror o codzienności, krzywdach, brutalny i poruszający, tym bardziej, że skupiony wokół świata dzieci, dla których dorośli to przede wszystkim źródło cierpień.
Upiorne opowieści po zmroku pozbawione są cech, które stanowią o największej wartości wspomnianych produkcji. Co więcej, próżno szukać elementów mogących nadać nowemu filmowi Øvredala jakichkolwiek znamion wyjątkowości. Bohaterowie są charakterologicznie schematyczni, a ich backstory albo nie istnieje, albo jest jedynie liźnięte i właściwie nie ma realnego wpływu ani na ich motywacje, ani na następstwa fabularne. Poszczególne postacie poznajemy w stopniu tak znikomym, że ciężko jest żywić wobec nich jakiekolwiek emocje.
Same „upiorne historie” również stanowią problem – otóż... właściwie ich tu nie ma. Reżyser podrzuca bohaterom kolejne maszkary, które czyhają na ich życie – niestety, nie dowiadujemy się o monstrach właściwie nic, nie poznajemy żadnej mrocznej historii, która za nimi stoi. Gdzie te oparte na legendach, folklorze, babcinych bajaniach wtręty, dzięki którym można by zbudować atmosferę niesamowitości? Dlaczego scenariusz omija treść źródłowych opowiastek grozy, wyrywając z nich zaledwie kilka słów? Niestety, Upiorne opowieści po zmroku to żadne opowieści, a jedynie festiwal kolejnych straszydeł (przeciętnie udane CGI), zaś główny wątek dotyczący Sarah to historia pozbawiona oryginalności i kulawa fabularnie. To, co miało stanowić sile i wyjątkowości produkcji, czyli – jak można było oczekiwać – przewijające się przez nią tytułowe upiorne opowieści, mogące uczynić z filmu prawdziwy tygiel różnorodnych demonicznych nastrojów i tropów, zostały sprowadzone do występu kilku płaskich kreatur, które – odarte ze swojej historii – zawodzą jako nośniki jakiejkolwiek atmosfery, nie mówiąc już o grozie.
Byłoby jednak nie fair nie wspomnieć, że jest w obrazie Øvredala sporo filmowego dobra. Młodzi aktorzy radzą sobie całkiem nieźle, choć scenariusz bardzo ograniczył im pole do popisu. Audiowizualnie jest nierówno, przeważnie jednak dobrze, a kreacje stracha Harolda i szeroko uśmiechniętej kobiety ze szpitala pobudzają cząstki wyobraźni odpowiedzialne za dyskomfort (gwarantuję, wizerunek tych zmór na długo zakotwiczy w Waszej pamięci). Stosunki pomiędzy bohaterami są raczej powierzchowne, nakreślone na kolanie, ale zręczne i autentycznie zabawne wstawki humorystyczne służą tu jako naturalne spoiwo: to dzięki niemu żadna z relacji nie zgrzyta. Tym bardziej szkoda, że mający olbrzymi potencjał film pod tytułem Upiorne opowieści po zmroku pozbawiony jest atmosfery, grozy i, niech to diabli, upiornych opowieści.
Poznaj recenzenta
Michał JareckiDzisiaj urodziny obchodzą
ur. 1962, kończy 62 lat
ur. 1968, kończy 56 lat
ur. 1988, kończy 36 lat
ur. 1980, kończy 44 lat
ur. 1965, kończy 59 lat