Wiedźmin: Rodowód krwi - recenzja miniserialu
Netflix po raz kolejny próbuje przedstawić fanom Wiedźmina swoją autorską historię. Opowiada o wydarzeniach, o których Andrzej Sapkowski jedynie krótko wspomina w swoich książkach. Jak wyszło? Sprawdzamy.
Netflix po raz kolejny próbuje przedstawić fanom Wiedźmina swoją autorską historię. Opowiada o wydarzeniach, o których Andrzej Sapkowski jedynie krótko wspomina w swoich książkach. Jak wyszło? Sprawdzamy.
Scenarzysta Declan De Barra po napisaniu dwóch odcinków serialu Wiedźmin – z czego jeden to Ziarno prawdy rozpoczynające drugi sezon – dostał szansę na stworzenie całego serialu mającego pokazywać, jak doszło do koniunkcji Sfer. Podobno całość wymyślił podczas jednego posiedzenia w pubie, a zarys spisał na serwetce. Później nad tym materiałem pracowała reszta ekipy scenarzystów. Tak przynajmniej twierdzi Lauren Schmidt Hissrich, showrunnerka odpowiedzialna za wszystkie wiedźmińskie projekty na Netfliksie. W odróżnieniu od dwóch poprzednich sezonów Wiedźmina tutaj twórcy nie mogli oprzeć się (nawet luźno) na twórczości Andrzeja Sapkowskiego, ponieważ pisarz nie poświęcił temu wydarzeniu więcej niż kilka zdań. Wiemy jedynie, że 1200 lat przed pojawieniem się Geralta i Ciri świat elfów i ludzi został połączony w jeden – ten, który znamy z książek i opowiadań. Declan postanowił więc wypełnić tę lukę swoją własną opowieścią. Tłumaczy nam tym samym, co się dokładnie stało.
Zaczyna się więc od wielkiego wywrotu w Imperium, gdzie wszyscy władcy zostają podstępem zgromadzeni w jednym miejscu i unicestwieni. W wyniku tego przewrotu Merwyn (Mirren Mack) zostaje królową. Dziewczyna nie zdaje sobie sprawy, że jest manipulowana przez maga Chiefa Davida Balora (Lenny Henry), który za pomocą czarnej magii chce przejąć władzę nad królestwem. Powstrzymać go może tylko siedmiu dzielnych wojowników – m.in. Fjall (Laurence O'Fuarain), Elile (Sophia Brown), Scian (Michelle Yeoh), Meldof (Francesca Mills) czy Callan (Huw Novelli). Każdy ma swoje powody, by przeciwstawić się nowej władzy, ale tylko razem mają szansę ją pokonać i przetrwać w świecie, w którym pojawia się coraz więcej dziwnych potworów.
Wiedźmin: Rodowód krwi jest serialem nieudanym. I twórcy chyba zdają sobie z tego sprawę. Początkowo produkcja miała liczyć sześć odcinków – i tyle materiału nagrano. Jednak producenci doszli do wniosku, że trzeba to wszystko przerobić i jeszcze raz poskładać. W rezultacie całość ma raptem cztery odcinki. Jak przyznała Lauren, tempo było bardzo wolne, ponieważ co odcinek przedstawiano nowego bohatera. Postanowiono więc to przemontować, by wszyscy spotkali się już na początku. To całe zamieszanie jest niestety wyczuwalne. Sceny są ze sobą chaotycznie połączone, a postacie pojawiają się i znikają bez śladu. Całość wygląda jak klejona na kolanie tuż przed premierą. Podam jedynie dwa przykłady, choć jest ich dużo więcej. W pierwszym odcinku poznajemy maga Syndrila (Zach Wyatt), który jest przetrzymywany w specjalnym więzieniu uniemożliwiającym mu korzystanie z magii. Ma on pod przymusem pomóc Balorowi w jego niecnym planie. Tyle że nagle w drugim odcinku nasi bohaterzy spotykają go w lesie. I nie dostajemy praktycznie żadnego wyjaśnienia, jak się tam znalazł. W jaki sposób uciekł z więzienia? Kto mu pomógł? W innej scenie Fjall i Eile wyruszają w podróż na swoich wierzchowcach. Widzimy kilka przebitek, jak pokonują góry w pięknej scenerii. I nagle idą sobie polaną z dobytkiem na plecach. Gdzie się podziały konie? Padły z wycieńczenia? Zostały zabite przez jakiegoś potwora? Ukradzione? Widać, że była tutaj jakaś dodatkowa historia, która została usunięta w montażu. Twórcy chyba liczą, że widzowie nie będą skupiali się na tym, co widzą na ekranie. Ewentualnie, że logika nie jest ich mocną stroną.
Gdyby to był jedyny grzech produkcji, to pewnie bym jej to wybaczył. Zgrzytałbym zębami podczas seansu za każdym razem, gdy takie nieścisłości by się pojawiały, ale szedłbym dalej. Niestety, sam scenariusz jest bardzo leniwie i niechlujnie napisany. Declan De Barra nie wysila się zbytnio przy wprowadzaniu nowych bohaterów do opowieści. Widać to po tym, że każdy z nich ma praktycznie tę samą historię i motywację – jest nią zemsta. Każdemu z nich przedstawiciele imperium kogoś zabili: siostrę, przyjaciela i tak dalej. Jest to przykre, bo ten świat naprawdę daje bardzo dużo innych możliwości. Szkoda, że z nich nie skorzystano. Już nie będę czepiać się samej głównej intrygi, która też jest banalna i przywodzi na myśl disnejowskiego Aladyna w wiedźmińskiej scenerii z elfami.
Sami bohaterowie też są bardzo nudni. Wyjątkiem jest np. krasnoludka Meldof, ale to bardziej zasługa Franceski Mills, której udaje się wyciągać z tej bohaterki 200%. Jest szalona, niezrównoważona, czasem psychopatyczna. I to może się podobać. Aktorka znalazła sposób na to, by wyróżnić się na tle innych bohaterów i znacząco się wybić. Zdziwiony jestem, że twórcy nie wykorzystali talentu Michelle Yeoh. Potencjał tej postaci jest ogromy, ale kompletnie zmarnowany – zarówno pod względem scen walk, jak i przedstawienia jej osoby.
Jak już przy choreografii walk jesteśmy – Wiedźmin może pod tym względem nigdy nie wyglądał olśniewająco, ale sceny z Henrym władającym mieczem były realizowane na najwyższym poziomie. Tutaj nie mamy takich perełek. Mam wrażenie, że całość została nagrana w latach 90. przez ekipę Xeny: Wojowniczej księżniczki czy Herkulesa. Nie zrozumcie mnie źle – na tamte czasy to było prawdę coś fajnego, ale sposób pokazywania walk i umiejętności kaskaderów na planach filmowych znacznie się rozwinął. Sztuczne uderzenia czy popisowe upadki już nie cieszą, a wywołują grymas zażenowania.
Wiedźmin: Rodowód krwi jest ogromnym rozczarowaniem na każdym polu. Niezadowoleni będą zarówno fani fantasy, jak i miłośnicy twórczości Andrzeja Sapkowskiego. Nawet widzowie serialowego Wiedźmina będą przecierać oczy ze zdumienia, że za tym serialem stoi ta sama ekipa. Nie pomaga nawet pojawienie się Jaskra, który ma być pomostem łączącym spin-off z główną serią. Jest to tani trik, by przyciągnąć do nowej produkcji fanów oryginału. Wydaje mi się, że lepiej już było pójść drogą HBO, które niezadowolone z jakości pilota spin-offu Gry o tron zatytułowanego Bloodmoon po prostu go skasowało i zakopało gdzieś głęboko w archiwum, by nigdy nie ujrzał światła dziennego i nie zaszkodził franczyzie. Netflix zdecydował inaczej. Nie wiem, czy po tym, co właśnie otrzymaliśmy (i informacji, że Henry Cavill rozstał się z produkcją), fani z zaciekawieniem będą czekać na 3. sezon Wiedźmina. Moim zadaniem atrakcyjność tego tytułu właśnie znacząco spadła.
Poznaj recenzenta
Dawid MuszyńskiDzisiaj urodziny obchodzą
ur. 1973, kończy 51 lat
ur. 1992, kończy 32 lat
ur. 1949, kończy 75 lat
ur. 1985, kończy 39 lat
ur. 1980, kończy 44 lat