Witamy w Chippendales - recenzja miniserialu
Data premiery w Polsce: 11 stycznia 2023Witamy w Chippendales to nowa ośmioodcinkowa produkcja przybliżająca genezę słynnej grupy tanecznej striptizerów. W Polsce serial właśnie debiutuje na Disney+.
Witamy w Chippendales to nowa ośmioodcinkowa produkcja przybliżająca genezę słynnej grupy tanecznej striptizerów. W Polsce serial właśnie debiutuje na Disney+.
Chippendales to profesjonalna grupa striptizerów, która zrobiła furorę w latach 70. i 80. ubiegłego wieku. Jej nazwa prawdopodobnie kojarzona jest przez nas wszystkich. To właśnie ta formacja stała się głównym tematem nowego serialu Hulu pod tytułem Witamy w Chippendales, który w Polsce debiutuje właśnie dziś na platformie Disney+. Fabuła skupia się na genezie legendarnej grupy tanecznej. Rozpoczyna się od momentu, w którym Somen "Steve" Banerjee wpada na pomysł jej założenia.
Nowa produkcja składa się z ośmiu odcinków, a każdy trwa średnio 30-40 minut. Opowieść jest zamknięta i nie ma w niej żadnej furtki na rozwinięcie w ewentualnych kontynuacjach. Już w pierwszym epizodzie poznajemy Somena Banerjee, imigranta z Indii, który po odłożeniu wystarczającej sumy oszczędności postanawia otworzyć w Stanach Zjednoczonych własny biznes, przyjmując w tym celu brzmiące amerykańsko imię "Steve". Mimo przeciwności losu koncept Somena zaczyna nabierać kształtów, by finalnie przyjąć dość kontrowersyjną formę – trupy tanecznej, oferującej pokazy męskiego striptizu. Ta nowa atrakcja zaskakująco dobrze przyjęła się w amerykańskim społeczeństwie i w mgnieniu oka rozpędziła karierę jej pomysłodawcy. Serial opowiada o niewyobrażalnym sukcesie grupy nie tylko w USA, ale również w pozostałych częściach świata. A co za tym idzie – również o przykrych konsekwencjach, skandalach i tragediach z tą nagłą i trudną do udźwignięcia sławą. Ten aspekt rozwija się raczej stopniowo. Historia zaczyna się całkiem bezpiecznie, jeszcze niewinnie, bo od wielkich marzeń... Jednak z każdym kolejnym odcinkiem atmosfera coraz bardziej gęstnieje.
Nie jest tajemnicą, że w skład Chippendales wchodzą seksowni, dobrze zbudowani mężczyźni, którzy uwodzą publiczność podczas rozbieranych pokazów. Twórcy serialu wyraźnie uwypuklili ten aspekt, co widać już po samym castingu. Aktorzy zaangażowani do produkcji faktycznie mogą pochwalić się nienagannymi sylwetkami i imponującymi muskulaturami, co w połączeniu z odważnymi stylizacjami i wyzywającą choreografią prezentuje się na ekranie wręcz oszałamiająco. Sceny z udziałem serialowych Chippendales są gorące, a żeby jeszcze bardziej podkreślić ich ponętny wymiar, twórcy często korzystają z rozmaitych zabiegów montażowych. Efektem tego są długie, pełne ognia sekwencje skomponowane z tańca, seksu, kolorów i dynamicznej muzyki. Wizualnie zdecydowanie jest na co popatrzeć; technicznie produkcja trzyma wysoki poziom. Nieco gorzej natomiast wygląda kwestia samego scenariusza, bo ten pozostawia sporo do życzenia.
Jak na serial biograficzny przystało, produkcja raczej w oczekiwany sposób przedstawia widzom poszczególne fakty z historii – na tej płaszczyźnie brak większych zaskoczeń, cała akcja toczy się linearnie i w ciągu przyczynowo-skutkowym. Wszystko postępuje po sobie jednak nieco zbyt szybko jak na krótki format tego serialu. Niestety nie do końca sprzyja to zaangażowaniu w fabułę. Aby nadgonić ewentualne luki, twórcy zdecydowali się na duże przeskoki w czasie pomiędzy konkretnymi epizodami, co z kolei prowadzi do pewnego rodzaju zdezorientowania – gdzie właściwie jesteśmy i co działo się w międzyczasie? Szybko okazuje się, że to, co wydaje się ważne w odcinku numer jeden, w drugim ma już raczej marginalne znaczenie, ponieważ wydarzyło się tak dawno, że wszystkie emocje z tym związane zdążyły już opaść. Takich zabiegów jest tu przynajmniej kilka i mocno rzucają się w oczy. Momenty kulminacyjne wypadają przez to dość blado, nawet mimo teoretycznego ciężaru emocjonalnego, jaki ze sobą niosą.
Od początkowych odcinków kamera mocno skupia się na Stevie. Wszystko, co się dzieje, obserwujemy z jego perspektywy. Nie trzeba wiele czasu, by główny bohater zaczął przeistaczać się w kogoś zupełnie innego – mężczyzna coraz gorzej znosi sławę. Odtwórca głównej roli, Kumail Nanjiani, dobrze wyczuł swoją postać i pozwolił jej ewoluować. Na początku darzymy go sympatią, ale później zaczynamy czuć do niego niechęć, a nawet lęk przed jego nieobliczalnością. Problem w tym, że scenariuszowo nie ma ku temu żadnej większej motywacji – przemiana Somena następuje po prostu dlatego, że tak musi być, aby zgadzało się to z faktami historycznymi. Aspekt psychologiczny potraktowany jest w zasadzie po macoszemu, a to, co się dzieje z głównym bohaterem w wyniku rozterek i traum, wypada mało wiarygodnie. I nie ma na to wpływu nawet dobra kreacja aktora.
Trudno oprzeć się wrażeniu, że twórcy wzięli na siebie trochę za dużo. Tak naprawdę nie wiadomo, o czym właściwie miał być ten serial. Jak na produkcję biograficzną jest zbyt ogólny – nie poznajemy tu prawdziwej historii Somana i całego jego zaplecza doświadczeń. Jak na thriller czy kryminał zupełnie nie trzyma w napięciu. Nie pomagają także niewiele znaczące bohaterki kobiece, które usilnie pcha się na pierwszy plan – ani Annaleigh Ashford, ani Juliette Lewis nie mają tu wiele do zagrania, ich postaci biorą się znikąd i znikają bez słowa. O ich kreacjach z łatwością można zapomnieć. Ponadto scenarzyści parokrotnie odwoływali się do głębszych problemów społecznych, takich jak rasizm, nietolerancja imigrantów czy nawet zawiłości rodzinnych traum związanych ze specyficzną kulturą Wschodu – to zdecydowanie za dużo jak na długość serialu. Żaden z tych wątków nie miał szansy wybrzmieć. Być może ogólnym problemem jest właśnie zbyt mała liczba odcinków. A może nacisk twórców został po prostu rozłożony na zbyt dużo płaszczyzn? W konsekwencji tych błędów żaden aspekt nie jest dominujący, przez co trudno zaangażować się w to, co nam się tu opowiada.
Witamy w Chippendales to bardzo dobrze wyglądający serial, który ma ogólnikowy scenariusz, powiela znane schematy i nieumiejętnie stara się wywołać emocje. Sama historia ma potencjał i nawet w obecnej formie oferuje widzom ciekawostki, które nie są powszechne w mainstreamie. Wizualnie wszystko prezentuje się świetnie. Ostatecznie jednak ośmioodcinkowa produkcja, poza kilkoma wyrazistymi scenami i paroma błyszczącymi kreacjami aktorskimi (zwłaszcza w wykonaniu charyzmatycznego Murraya Bartletta w roli Nicka), raczej nie pozostanie w pamięci na długo.
Źródło: zdjęcie główne: materiały prasowe
Poznaj recenzenta
Michalina ŁawickaDzisiaj urodziny obchodzą
ur. 1973, kończy 51 lat
ur. 1992, kończy 32 lat
ur. 1949, kończy 75 lat
ur. 1985, kończy 39 lat
ur. 1980, kończy 44 lat