Mięta
– Nie wejdziesz.
– Wejdę.
– Nie wejdziesz, gruby. Jesteś baba.
– To gruby czy baba? – Sławek potarł policzek, rozciągając usta w złośliwym uśmiechu.
– A co za różnica?
Jakub poczuł zimny dreszcz. Otworzył usta, chcąc przebić sprzeczkę, ale nie zdążył zareagować. Jego przyjaciel prychnął wesoło. Sławek wyszczerzył zęby, wypychając podbródek, jakby był kolejnym wcieleniem Ben Hura. Maja wstrzymała powietrze, spodziewając się najgorszego.
– A to już dopytaj ojca.
Zapadła pełna napięcia cisza. Wszyscy patrzyli na olbrzyma w kangurce miejscowej drużyny siatkarskiej Jastrzębie Czartyże. Wypełniający bluzę Michał Marcelski, kapitan szkolnej drużyny Myszołowów, miał lada moment zostać powołany do Jastrzębi. A Jastrzębie, jak się mówiło, czekał w nadchodzącym sezonie awans do pierwszej ligi polskiej. A dalej już tylko Polska Liga Siatkówki i kolejny szklany sufit do rozbicia.
Chwilowo jednak zapowiadało się na to, że rozbije nos pyskatemu szczeniakowi. Chłopak zamiast tego zmarszczył brwi, nie kryjąc rozbawienia. Swobodnym, niewymuszonym ruchem pstryknął czubek nosa Sławka.
– Nie wiesz, kiedy się zamknąć, co? Nikt nie lubi cwaniaczków.
– Michu, daj spokój… – zaczęła Ewa.
– Spokojnie – odparł. – Tylko sobie gadamy. Podbijam stawkę, bo widzę, że grubas to twardziel. Kwadrans. I masz przynieść fant z domu. Z piwnicy, tam, gdzie się wszyscy powiesili.
– Nie taka była umowa. – Kuba w końcu przypomniał sobie, do czego służy język. – Zakład był, że jedno z nas wchodzi i na dowód odpala latarkę w oknie na piętrze. Taki był układ, bo ta buda grozi zawaleniem.
– Zawaleniem sreniem – warknął Chudy. Stanowił całkowite przeciwieństwo Michała Marcelskiego. Był niezbyt bystrym knypkiem, chowającym kompleksy za agresją. Miał też starszego brata, który z kolei miał kartotekę. Co sprawiało, że wszyscy woleli mieć sztamę z Chudym. – Trzeba było, okularniku, nie palić głupa w budzie. Peniacie?
Michał uciszył chłopaka spojrzeniem. Był królem boiska, a wywalczona pozycja kapitana drużyny przekładała się na pozycję w hierarchii.
– Zakład to zakład – powiedział spokojnie, jakby tłumaczył zasady odbicia piłki. – Gruby wchodzi, odwala tam kwadransik, pali światło na piętrze, schodzi do piwnicy i przynosi fant. Jako dowód, że taki z niego kozak, jak udajecie, nerdziarze. Zrobi to, oddam konsolę i na dokładkę macie spokój do końca roku. Powiem reszcie nawet, że jesteście pod moją opieką. Drechy przestaną wiewiórę zaczepiać. Pasi, kozaki?
Wyciągnął dłoń. Sławek bez namysłu chciał dobić targu, ale nie zdążył. Blondwłosa dziewczyna do tej pory stojąca obok sportowca nakryła dłoń Marcelskiego.
– Skąd będziesz wiedział, że to, co przyniesie, jest z piwnicy? To bez sensu, Michu – rzuciła znudzonym tonem. – Daj spokój, oddaj im tę głupią gierkę i spadajmy gdzieś, gdzie jest sucho. Serio, będziesz teraz gnębić smarkaczy?
– Ewka…
Cokolwiek chciał powiedzieć, utonęło to w teatralnym szepcie i śmiechu grupki za jego plecami. Dwóch kumpli z dziewczynami. Do tego tych troje smarków, którym płazem uszłaby zniewaga. Za dużo świadków. Jego towarzyska pozycja była silna, ale nie mógł zaryzykować najmniejszej rysy. Nie teraz. Chwycił pulchną dłoń młodego Necla. Tak naprawdę nie miał nic do tego dzieciaka, ale on i reszta bandy ośmieszyli go pub licznie, a zasady są proste.
– To idź z nim, jak takaś matka Teresa. Upewnisz się, że szczyl zejdzie do cholernej piwnicy.
– A jak nie pójdę?
Marcelski oblizał wargi. Wyglądało na to, że tego wieczoru będzie musiał pokazać każdemu, kto jest królem dżungli. Nie był z tego zadowolony, ale jak mus to mus, nie mógł stracić pozycji kapitana grajdoła. Nienawidził się za bycie swoim ojcem.
„Nie musisz być, chłopaku”, pomyślał, przymykając oczy. – To wrócisz z buta sama. I później, jak to całe błoto przestanie padać ludziom na łby, też będziesz sama. Jak twoja matka. I skończysz jak ona.
Ścisnęło go w gardle, ale zachował kamienną twarz. Chciał przeprosić, odwołać własne słowa i ją przytulić. Zamiast tego wepchnął dłonie w kieszenie. Dziewczyna zacisnęła usta. Rzuciła mu pełne urazy spojrzenie. Marcelski wykrzywił usta, dławiąc się tanim zwycięstwem. Był królem, a wszyscy musieli się go słuchać. Tak jak uczył go ojciec: albo wszystkich trzymasz żelazną łapą, albo cię nikt nie szanuje.
„Nienawidzę”, westchnął w duchu, patrząc na swoją dziewczynę. W jej oczach lśnił lód.
– Jak sobie życzysz, kochanie.
Ostatnie słowo rzuciła przez zaciśnięte zęby, kiwając na Sławka Necla. Nie miała ochoty przeciągać tego w nieskończoność. Tak samo jak nie chciała skończyć jak własna matka. Dla wszystkich zebranych było też jasne, że właśnie skończyła z Marcelskim. Tylko on jeden tego nie zarejestrował, napompowany samozadowoleniem.
Sławek z latarką w dłoni ruszył za dziewczyną. Omiótł snopem światła fasadę budynku. Stara, piętrowa posiadłość obłaziła liszajami tynku. Balkon nad wejściem podpierały ukruszone kolumny oraz dostawione drewniane pale. Wielki znak pomalowany odblaskową farbą ostrzegał przed zawaleniem.
W podcieniach walały się śmieci. Pod ścianą wystawiono krzesło, do którego dołożono stół ze skrzynki i drugie siedzisko z opon i przegniłej dykty. Pokruszona cegła miała kolor smoły od wielokrotnego opalania ogniskiem. Przypalony gar o stopionych rączkach leżał wciśnięty w zagłębienie muru. Kątem oka złowił kształt wystający tuż przed pierwszym stopniem wiodącym na werandę.
– Uważaj. – Złapał dziewczynę za rękę. Niemal natychmist tego pożałował. – To przynosi pecha.
Ewa fuknęła poirytowna, ale przystanęła, spoglądając pod nogi. Kilkanaście muchomorów sterczało z trawy, tworząc niewielki krąg. We wnętrzu leżała martwa mysz. Dziewczyna skrzywiła się z obrzydzeniem.
– Ej! Co tam robicie?!
– Nic! – odkrzyknęła Ewa, nie spuszczając oczu ze Sławka. – Też kiedyś wierzyłam w czarownice i duchy – syknęła, oswabadzając się z uścisku.
– Tak? I co się stało?
– Poszłam do przedszkola. – Kopnięciem zdarła kapelusz pierwszego grzyba, po czym rozdeptała kolejnego. – Zagęszczaj ruchy.
Źródło: Mięta