Mięta
Minęli wejście, niegdyś blokowane dwuskrzydłowymi drzwiami, nad którymi musiał znajdować się świetlik. Teraz po tych pierwszych zostały tylko resztki stolarki i zardzewiałe zawiasy, po tym drugim – ogryzki barwionego szkła trzymające się resztek ramy okiennej.
Za wykopanymi z futryny drzwiami pełno było puszek po piwie i butelek po winie. Ktoś w progu chyba chciał kiedyś urządzić ognisko. Na osmolonych ścianach porytych śladami wyrwanych przewodów straszyły koślawe graffiti. Cuchnęło zjełczałym moczem.
Przedsionek stanowił odcinek przejściowy między światem zewnętrznym a wnętrzem domu. Tu zdejmowano palta i płaszcze, zostawiano parasole i kapelusze, nim można było wejść w głąb domostwa. Ku zaskoczeniu Sławka ta zasada nadal działała. Choć rozbite i częściowo wyrwane z zawiasów, szklone lekkie drzwi nadal trwały na swym posterunku. Starczyło pokonać hałdę śmieci znaczącą próg, a wkraczało się do holu. Ta część jakimś cudem pozostała nietknięta rękoma szabrowników i wandali. Miedziane przewody niczym wyprute żyły sterczały ze ścian. Resztki mebli nadal stały tam, gdzie stać powinny.
Sławek mimowolnie poczuł dreszcz. Stary dom, ostatni po lewej stronie na ulicy Krętej, był niemal nietknięty. Dom, gdzie, jak mówiono, wampiry przesypiały dnie, sataniści wyprawiali orgie, a duchy snuły się po korytarzach. Dom wiedźmy pełen przekleństw i sekretów. Dom diabła i jego przeklętej konkubiny Czarnej Mamki.
Skierował oko latarki w głąb budynku, omiatając światłem pomieszczenie. Hol ciągnął się w głąb i niknął w ciemnościach. Na lewo otwierało się pomieszczenie oświetlone księżycowym blaskiem wlewającym się przez okna. Pokój po przeciwnej stronie niknął w ciemności. Zupełnie jakby światło księżyca go omijało. Nie mogąc się zdecydować, chłopak kopnął wybebeszoną puszkę po konserwie turystycznej. Śmieć zatoczył koło, przetaczając się ku lewej izbie.
– Czemu mu nie powiedziałaś, żeby spieprzał? – Zamknij się – syknęła. – Nikt nie lubi cwaniaków. – Wporzo, laska – odparł. – Od razu było widać, że
sama chciałaś tu wejść, tylko nie wiedziałaś, jak to ogarnąć bez przypału.
Świecąc pod nogi, ruszył przed siebie. Dom przyprawiał o dreszcze. Sławek nie potrafił stwierdzić, czego się dokładnie spodziewał, ale oczekiwał brudu i nieładu. Dziesięcioleci zaniedbań. Nic z tego.
Wysokie stropy, pomieszczenia, w których hulało echo każdego kroku, każdego oddechu i stuknięcia. Nie potrafił zrozumieć, jakim cudem dom stał niemal nienaruszony przez te wszystkie lata. Jasne, daleko mu było do w opuszczonego dworu z jakiegoś filmu, gdzie starczyło ściągnąć białe płachty i voilà. Niczym też nie przypominał wypatroszonych architektonicznych trupów, jakich wszędzie pełno. Nie licząc zdewastowanego przedsionka, wyglądał, jakby można było w nim zamieszkać po remoncie. Necel obrócił się na pięcie. W lepkim kożuchu kurzu zostawiał ślady stóp. Ewa wodziła dłonią po tapecie, oświetlając ją swoją latarką.
– To materiał – powiedziała, nie mogąc oderwać dłoni od ściany. – To pleciona, materiałowa tapeta. Jezu…
Musi być warta majątek. I ten kwiatowy wzór. Po tylu latach…
– Zapewne.
Ruszył dalej, pchany ciekawością. Obszerny pokój z kominkiem, nad którym powinien wisieć obraz. W rogu stał spękany, stary fotel. Przez chwilę zdawało mu się, że ktoś w nim siedzi. Mało nie krzyknął.
– Wyluzuj, balerina – prychnęła rozbawiona Ewa, oświetlając plamę na obiciu.
Sławek nie odpowiedział. Spoglądał na cienie mnożące się pomiędzy meblami porzuconymi w przypadkowych miejscach.
Coś poruszyło się za okrągłym stołem pod ścianą. Krzesło porzucone na środku pokoju zdawało się przesuwać. Skrzypnęła podłoga. Coś, co było kiedyś komodą, leżało obalone po przeciwległej stronie pokoju. I inne coś na nie wlazło. Tyle że ilekroć skierował gdzieś oko latarki, wszystko okazywało się jedynie meblem.
Ten pozorny ład i porządek przyprawiały go o dreszcze. Spodziewał się ruiny zasłanej śmieciami, z poplamionymi materacami i śladami po ogniu. Sławek pokręcił głową. Czułby się znacznie lepiej, gdyby ktoś wypruł miedziane kable, świsnął oblepione pajęczynami żyrandole i wybił wszystkie okna. Na dokładkę ta wszechobecna woń rozkładu przetykana słodyczą. Fakt, że nie potrafił określić źródła zapachu, irytował go niepomiernie. Butwiejące drewno? Dziurawy dach i zawilgocone krokwie? Albo jakieś zwierzę dostało się tu i zdechło?
– Też to czujesz? Ten zapach?
– Jaki?
– Bo ja wiem… – Nagle go olśniło. – Babki drożdżowej. I tych, no, jabłek…
– Pieczonych z cynamonem. Tak, Jezu! Czemu tu tym czuć, a nie, sama nie wiem, kiblem miejskim?
Sławek popatrzył na Ewkę niepewnie. Skoro oboje wyłapali ten sam aromat i nazwali go podobnie, nie mogły to być omamy. Z drugiej strony… „Co z drugiej strony, mistrzu?”, zapytał sam siebie. „Może zdechł tu pies. Może przywlekł keks z jakiegoś śmietnika. Weź się w garść”.
– Pojęcia nie mam. Śmieci różnie capią.
Spojrzał pod nogi. W kurzu było kilka niewyraźnych śladów łap kota albo małego psa. Przez chwilę szedł za nimi, ale trop urywał się nagle na środku kolejnej izby.
Sławek potarł czoło, przymykając oczy. Był śmiałym chłopcem, skłonnym do wyciągania pochopnych wniosków. Rozejrzał się uważniej, wodząc wzorkiem po podłodze i ścianach. Dostrzegł odciski butów swoich i Ewki idącej tuż za nim. Ślady łap wyprzedzały ich o krok lub dwa, ginąc niespodziewanie. Dziewczyna musiała zauważyć to samo, bo stała, wpatrując się we wgłębienia w tłustym kurzu.
Coś na piętrze skrzypnęło przeciągle. I raz jeszcze, tym razem w akompaniamencie łoskotu szklanej butelki toczącej się po podłodze.
– Halo? Jest tam ktoś?
– Pewnie przeciąg. Stare budynki skrzypią z byle powodu. – Nie brzmiał przekonywająco nawet dla samego siebie. Poczuł zimny dreszcz na karku. Nie wierzył w duchy, a historie o wampirach drzemiących na stryszku, nim słońce nie zajdzie, uważał za naiwne.
Widział wampira, a przynajmniej coś, co zachowywało się jak wampir i zdecydowanie nie miało problemu ze słońcem. Wspomnienie upiorzycy w białej sukni stojącej w pełnym słońcu ścisnęło mu żołądek. Poczuł, jak potnieją mu dłonie. Odetchnął głęboko, licząc w pamięci od dziesięciu do jednego.
– Podobno miasto chciało tu kiedyś ogarnąć. – Głos Ewki wyrwał go z nerwowego otępienia. – Przysłali ekipę do posprzątania. I jeden z tych facetów został pocięty w pustym pokoju. Prawie umarł, bo mu twarz niemal odcięło.
Spojrzał na dziewczynę, czując, jak ucisk w skroniach maleje. Koniec końców wysłali Piękjuszę tam, skąd przybyła. Wygrali. Spróbował się uśmiechnąć.
– Chyba nie był z Czartyży. Bo tu nikt nie nosi takich blizn.
– To był pracownik sezonowy.
– Wiadomo. – Skierował snop światła pod brodę, robiąc możliwie głupią minę. – Tak naprawdę wpadł w pułapkę satanistów z rozpiętych żyłek wędkarskich.
– Mówię serio!
– Ja też! Sataniści lubią takie klimaty!
– I się dziwisz, że w budzie nikt cię nie lubi? Wzruszył ramionami, zerkając na zegarek. Byli w środku ledwie kilka minut. A starczyło trzymać język za zębami, gdy był ku temu czas. To nie. Zebrało im się na głupie żarty i naigrywanie z najpopularniejszego chłopaka w szkole. „Wysoki jak brzoza, durny jak koza” świetnie brzmiało skandowane z wysokości ławki. Teraz, w cuchnącym pleśnią domu, straciło powab finezyjnej kpiny. Westchnął, oceniając skalę beznadziei.
– Jedna pietrucha. Dwie pietruchy.
– Co? – Co co?
– Jakie pietruchy? Bredzisz ze strachu?
Sławek przymknął oczy. Miał ochotę zapaść się pod ziemię. Z Kubą i Mają od przedszkola liczyli czas, odległość i wszystko, co się dało, pietruchami. Głupi, dziecinny żart. Ale ich, w ich własnym języku. Co nie oznaczało, że chciał, by ktoś wiedział, że oblicza upływ czasu, dodając nacie, bo gdy miał dziesięć lat, śmieszyło ich słowo „pietruszka”. „Mały, tyci, tyci Sławuś nie liczy na paluszkach, tylko na listkach”. Boki zrywać.
– Głupie powiedzonko. Idę na górę. Zaświecę i może będzie gdzie usiąść i elo. Odpeniane.
– Usiąść?
– A co, zamierzasz zwiedzać tę budę przez kolejne dziesięć minut?
Sławek wiedział, że wszystko zależy od dwóch rzeczy: wyczucia czasu i daru przekonywania. Zamierzał zagrać jedną ze swoich kart, mając nadzieję, że tym razem ugra choćby przelotny uśmiech. Podryw na nawiedzony dom był tak niesztampowy, że mógł się udać.
– Zawsze go tak słuchasz?
Ewa wbiła dłonie w kieszenie. Przekrzywiła głowę, mierząc Sławka od stóp do głów.
– Cena polowania – rzekła spokojnie. – Jeszcze tylko rok…
– Co? – Zamrugał zbity z tropu.
– Cena polowania. Mój ojciec tak mówił, nim… No, nim poszedł w diabły. Chodzi o to, że nic nie jest za darmoszkę. Jeszcze rok i spadam z tego wygwizdowa.
– Kumam.
Sławek ruszył ku schodom. Nawet on wiedział, że jeśli był jakiś moment, to właśnie przepadł bezpowrotnie. Stopnie skrzypnęły nieprzyjemnie. Dopiero teraz uświadomił sobie, że nie słyszy nic poza bębnieniem deszczu. Musiało rozpadać się na nowo ledwie przed momentem, bo prognoza mówiła jasno: zero deszczu. Koniec, kran zakręcony. Przez chwilę wsłuchiwał się w szum wody chłoszczącej leciwą elewację. Nagła ulewa i wszechobecny zapach pieczonych jabłek drażniły jego zmysły. Coś w tym miejscu było nie tak, jak powinno. Wydobył walkie-talkie z plecaka i wdusił guzik. NS-881 zaszumiało.
– Tu Sław. Odbiór.
W głośniku odbił się jedynie szum fal krótkich. W monotonnym trzasku próżno było szukać głosów.
– Odezwijcie się, odbiór!
Po chwili namysłu uderzył miarowo w miękki gumowy przycisk, wystukując prostą wiadomość kodem Morse’a. Eter milczał.
– Badziewstwo – sarknął, wrzucając odbiornik do plecaka.
– Pewnie się zmyli. A my jak te łosie łazimy po tej ruderze.
– Nie wiem jak ty, ale ja chcę odzyskać moją konsolę.
Idziesz?
– Nie ma mowy.
Ewa usiadła na pierwszym stopniu schodów, plecami do ściany, i wycelowała snop latarki przed siebie. Sławek westchnął. Zamierzał odbębnić swoje, odebrać Vitę, udowodnić, że nie jest tchórzem, i wrócić do swojego pokoju nad warsztatem ojca. I wychodzić z niego tylko w sytuacjach absolutnie kryzysowych. I do budy. I tak aż do matury, a następnie spakować się, wyjechać z Czartyży i nigdy, przenigdy nie wrócić.
Westchnął. Najpierw musiał dowieść swego w trzech krokach: zapalić światło, przynieść fant i wytrzymać kwadrans w domu wiedźmy.
„Bo dowodów głupoty dałeś dostatecznie wiele”, pomyślał i uśmiechnął się sam do siebie. Wcisnął guzik z literą G. Cyfrowy wyświetlacz G-Shocka rozjarzył się ciepłym zielonym blaskiem. Pozostało osiem minut. Plus minus.
– Idealmente.
Ruszył po schodach, przysuwając się możliwie blisko ściany. Nie pamiętał gdzie, ale słyszał poradę, by wspinając się niepewnymi stopniami, unikać środka. Przystanął na platformie wyznaczającej półpiętro i omiótł światłem ściany. Odłażąca strzępami tapeta wyglądała jak wyszczerzona trupia twarz. Wiedział, że to tylko psikus umysłu, ale i tak poczuł się nieswojo.
– Ewka…?
– Co?
– Nic, tylko sprawdzam.
Pokonał pozostałe stopnie, wyciągając nogi tak, aby omijać co drugi schodek. Bezpieczeństwo bezpieczeństwem, ale miał tu coś do załatwienia. Wyzwanie polegało na udowodnieniu odwagi, a nie zejściu na zawał. A ten dom przyprawiał go o ciarki.
Skąpane w ciemności piętro wyglądało upiornie.
Pachniało tu kurzem i zastałym powietrzem.
Postąpił kilka kroków, czując uginające się dechy Zapach butwiejącego drewna kręcił w nosie, rodząc chmarę skojarzeń o nadgniłych podkładach i zapadających się stropach.
– Ewka…?
– Co?
– Nic… Ciemno tu.
– Zagęszczaj ruchy.
Sławek wybrał pokój, który, jak mu się zdawało, powinien wychodzić na frontową stronę domu, i wmaszerował do środka. Stalowy szkielet łóżka wyglądał jak narzędzie tortur. Całą jednak uwagę chłopaka pochłaniał ciemny masyw szafy. Starej, przysadzistej dwudrzwiowej szafy.
Sławek poczuł nagle silną potrzebę rozwarcia jej na oścież. I niemal natychmiast skarcił sam siebie. „Pamiętasz, czym ostatnio skończyło się pchanie łap, gdzie nie trzeba?”.
Coś skrzypnęło w ciemności w głębi domu.
– Ewka…?
Ponowne skrzypnięcie. Tym razem był absolutnie pewien, że dźwięk dochodzi gdzieś z tego piętra. Gdzieś z niezbyt odległego miejsca. Oświetlił szafę. Drzwi były zamknięte, nie wyglądało na to, aby któreś mogło być poruszone przeciągiem. Klucz nadal tkwił w zamku, trzymając oba skrzydła w swym zapewne skorodowanym uścisku.
– Ewa…?
Jednym susem dopadł okna i zamrugał latarką, mając nadzieję, że sygnał jest widoczny dla wszystkich. Połowa zadania. Zostało zejść do piwnicy, podnieść pierwszy lepszy śmieć i… Zerknął na G-Shocka na nadgarstku i mruknął pod nosem. Obrócił się na pięcie, miotając światłem latarki po ścianach. W domu jakimś cudem uchowały się meble, przetrzebione, ale jednak. Tu fotel, tam krzesło, kredens, na ścianach zaś widać było przebarwienia znaczące miejsca, gdzie wisiały niegdyś obrazy. Nie widział jednak ani jednego zegara. Najmniejszego śladu choćby rozbitego pudła po zegarze podłogowym. Na podłodze nie dostrzegł niczego, co by wyglądało na pozostałość jakiegokolwiek czasomierza. Ani klepsydry. Niczego, czym można by odliczyć mijające minuty. Wcisnął guzik z literą G. Cyfrowy wyświetlacz rozjarzył się ciepłym zielonym blaskiem. Zamiast godziny wskazywał kod błędu.
Coś stuknęło głucho.
Źródło: Mięta