Mięta
Na nas już pora, musimy odwiedzić jeszcze kilka miejsc. Szczęśliwie nie są przesadnie daleko. W Czartyżach nic nie jest przesadnie daleko.
Zawirujemy pośród chmur, nad dachami i ulicami, wykorzystując słony wiatr idący od morza. Niesieni podmuchami docieramy do turystycznej igraszki, do wrót parku krajobrazowego. Nad tym miejscem góruje wzniesienie zwane przez miejscowych Grzëpa lub Łysa. Wedle legend harcują tu diabły oraz czarownice. Jeśli tak, to musiała przepędzić je aura. O tej porze roku mało kto zjawia się w tym miejscu. Trafiliśmy na umowne bezludzie. Czasem ktoś tylko przemknie pobliską drogą, często nawet nie zwalniając na łukowatym wirażu.
Szarówka zaczyna z wolna gęstnieć, niebawem zapadnie zmrok. Nieliczne ptaki dnia z wolna zasypiają, ustępując pohukującym nocnym myśliwym. W tym momencie przejścia między dniem a nocą musimy być czujni i wypatrywać znaków.
Zapuszczony parking u stóp wzgórza mającego lekko ponad sto metrów wysokości trudno uznać za atrakcję wartą fatygi. O tej porze roku zjawiają się tu jedynie miłośnicy późnojesiennych wędrówek lub nastolatki szukające ustronia.
Dlatego dwa samochody zaparkowane przy drewnianej barierce wzbudzają pewne zainteresowanie. UAZ z symbolem Polski Walczącej na tylnej szybie i czarny Mercedes stoją niemal drzwi w drzwi.
Spóźniliśmy się, aby poznać szczegóły, wypchana koperta przeszła z ręki do ręki. Człowiek w marynarce kiwa głową w zdawkowym pożegnaniu. Drzwi kierowcy samochodu terenowego trzaskają. Spotkanie dobiegło końca w raczej nieprzyjaznej atmosferze. Elegancik, patrząc za oddalającym się rzęchem, wbija ręce w kieszenie spodni. Bezwiednie zamyka dłoń na papierosach. Rzucił palenie lata temu, ale ostatnia nieotwarta paczka Marlboro służy za talizman. Drętwieje, z trudem cofając rękę. Czegokolwiek dotyczyła właśnie zawarta umowa, obudziła uśpiony głód nikotyny.
Jerzy Palczewski nie palił od kilku lat. Mimo to, sądząc po jego bladej twarzy, wygląda, jakby miał ochotę porządnie zakurzyć. Kolejny znak, na jaki musimy być wyczuleni. Palczewski to człowiek zjadający stres do porannej kawy. Potrafi znosić ciśnienie, które mniej wyrachowanych zgniotłoby niczym puszkę po coli. Hartował się w najtrudniejszych warunkach szarej strefy. Kasyno w starym dworcu kolejowym zamknęła prokuratura, luksusowy hotel nad Bałtykiem spłonął, a park rozryw ki upadł przed otwarciem. Wszystko to i wiele innych: jak krew w piach. Mimo to, choć topił przy okazji innych, zawsze kończył z imponującym zyskiem.
Dlatego jego stres i nerwowe tiki są tak interesujące. Tak samo jak i to, że pozostał sam na parkingu, mimo że zlecenie – bo instynktownie wiemy, że to było zlecenie – zostało wydane oraz opłacone z góry. W takim miejscu, o takiej porze, pieniędzmi wepchniętymi do ko perty nie płaci się za dostawę mleka. Nie. Komuś stanie się krzywda.
– Ufasz mu?
Niski mężczyzna wyłania się z cieni pośród drzewami. Musiał być tam od dawna, obserwując z ukrycia.
Porusza się sprężyście niczym kot. Sterczące po bokach podgolonej wysoko głowy uszy drgają nieznacznie. Kimkolwiek jest obcy, to zapewne na niego czekał
Jerzy. I to zapewne przez niego jest tak podenerwowany.
Palczewski wzdycha ciężko, ściągając łopatki.
– Na tyle, na ile muszę – odpowiada w końcu, nie oglądając się na niskiego mężczyznę opierającego się o drewnianą barierkę. – To prymityw, ale skuteczny. Już wcześniej dla mnie pracował.
– Nie o to pytałem.
W głosie niskiego mężczyzny chrzęści żwir i tłuczone szkło. Palczewski przymyka oczy, rozcierając skronie. Lewą rękę zwija w pięść, by ukryć jej drżenie.
– Dostarczy – chrząka, krzywiąc się przy tym, jakby jadł cytrynę – szczątki. Dostał też detaliczny opis manuskryptu…
– Jejku, jej, detaliczny opis… To bardzo dobrze, że detalicznie mu opisałeś. Jestem od razu spokojniejszy.
– Dostarczy. To on zdjął pieczęć, myśląc, że trafiła mu w łapska cenna błyskotka. To on mi o wszystkim powiedział… Możesz być spokojny.
– Ja jestem. A czy ty jesteś, Jerzyku? Powinieneś, skoro wszystko tak detalicznie opisałeś i jak mniemam, ten tego, zaplanowałeś, ja? Alles klar.
– To jedyny sposób? Nie można inaczej?
– Nie. Żertwa musi się dokonać. Tak jednak ocalisz siebie i tych, co weźmiesz pod swój dach. Mamy układ? – Wyciąga dłoń przyozdobioną pierścieniami. Brud pod paznokciami widać nawet stąd, gdzie my siedzimy.
– Jeśli obudzę trupa… I oddam manuskrypt…
– Cały. Każdą jedną stroniczkę. Każdusieńką. – Cały manuskrypt. I obudzę trupa, który… który zamiast ciebie…
– Zajmie się problemem powetowania strat żywotnych, zostaniesz oszczędzony. Oraz nagrodzony. – W jego lewej dłoni nie wiedzieć skąd pojawia się wymięta książka o pożółkłych stronach i w rozpadającej się okładce. Niewiele większa od kieszonkowej Biblii. – To nagroda. Da ci to, czego tak bardzo pragniesz. I więcej. – Uśmiecha się szeroko. Złote oczy lśnią.
– Jak mam go ożywić?
Karzeł otwiera książeczkę i wydziera z niej kilka stronic. Układa je równo na drewnianej poręczy. Jerzy Palczewski, chcąc nie chcąc, podchodzi i schyla się po papierzydła.
– Tu masz instrukcję. Krok po kroku. Mamy umowę?
– Tak, do diabła.
Karzeł rechocze ubawiony, chwytając wyciągniętą dłoń. Gdy człowiek podaje rękę diabłu, trzeba się mieć na baczności. Ruszajmy, nim te złote oczy spostrzegą naszą obecność. Wracajmy do miasta. Jeszcze trafimy w te okolice, ale teraz pewien człowiek staje nad wykopem.
Gdy przyszła wielka woda, zmarli – zakopani w zapomnianych mogiłach – dokonali samowolki rezurekcyjnej, nie bacząc na eschatologiczny savoir-vivre. Pierwsi pojawili się ewangelicy ze starego cmentarza przy placu Wojska Polskiego. Blisko centrum. Tuż za nimi o swym nieistnieniu przypomnieli Żydzi, wynurzając się z kirkutu przerobionego na park miejski. Prawosławna mniejszość poszła w rozsypkę po posesjach okalających dawną cerkiew zdmuchniętą wojenną zawieruchą i przerobioną na altanę wieńczącą zielony skwer. Plemię innowierców, heretyków, złodziei i samobójców, zagrzebane w średniowiecznej nekropolii ulokowanej na bałtyckim klifie, zupełnie nie zainteresowało się poruszeniem umarłych. Podobnie katolicy, zakwaterowani na cmentarzu poza centrum miasteczka, w zdecydowanej większości trzymali się swoich nagrobków. Dlatego też pewnym echem odbiło się znalezienie nieoznakowanej mogiły na skrzyżowaniu ulic Klonowej i Ogrodowej. Spod powalonego nurtem starego drzewa, spośród jego wyciągniętych na powierzchnię korzeni, szczerzyły się ludzkie czaszki.
Tym samym dotarliśmy do przedostatniego punktu wędrówki. Trudno powiedzieć, czy tu wszystko się zaczęło, ale na pewno znacznie przyśpieszyło kurs kolizyjny ze światem. Dawno temu dopuszczono się brutalnej egzekucji na ludziach posądzonych o straszne czyny. W cieniu samotnego drzewa rosnącego na rozstajach dróg dokonano aktu zemsty. Podziurawione kulami, po łamane kijami ciała przywalono kamieniem. Niestety. Umarli pogrzebani zbyt szybko i niezbyt głęboko mają tendencję do powrotów.
Jacek Sychta wpatruje się w mętną wodę zbierającą się na dnie wykopu. Zbiorowa mogiła była płytka. Zerka na głaz leżący nieopodal. Wyciągnęli go za pomocą niewielkiej koparki, oddelegowanej tutaj przez prokuraturę. W tamtym czasie jeszcze myślano, że to sprawa polityczna. Szybko okazało się, że mogiła nie ma nic wspólnego z PRL-em, a pani prokurator ma inne powo dy do zmartwień w zalanych wodą Czartyżach. Sychta zaś z konsultanta zamienił się w nadzorcę prac archeologicznych.
Odkryte z ciałami artefakty wskazywały na międzywojnie. Kłopot w tym, że nie mieli zbyt wiele. Materiały organiczne uległy niemal całkowitemu rozkładowi. Uchowały się jedynie fragmenty skórzanego wyposażenia i metale: kilka monet, nóż sprężynowy oraz pistolet.
Jacek Sychta kręci głową. Raz wygrzebywali radzieckich żołnierzy z jakiegoś na wpół osuszonego bagniska. Tam odkryli nawet zachowane papierowe nieśmiertelniki. W tym dole zdawało się, że i kamienie są trawione. Mimo to na najbardziej umartwionym szkielecie znaleźli pozostałość nieśmiertelnika. Prostokątna kapala miała wymiary trzy na pięć centymetrów. Widział wiele takich kawałków blachy cynkowej, bitej na potrzeby Wojska Polskiego. Ukryta pomiędzy dwoma blaszkami karta tożsamości przepadła, ale ostała się wyryta inskrypcja. Ocalał numer ewidencyjny, oddział macierzysty i trzy pierwsze litery nazwiska. Razem ze skorodowanym pistoletem Steyr wz. 1907 tworzyło to pewien obraz ofiary morderstwa.
Bo o morderstwo tu chodziło. Co do tego doktor Jacek Sychta nie miał najmniejszych wątpliwości. Kimkolwiek był mężczyzna z wykopu, przed śmiercią został postrzelony i pobity na tyle dotkliwie, że połamano mu kości. Najpewniej służącym do głuszenia ryb trampkiem kaszubskim, który również znaleźli w dziurze. A na koniec żywego lub martwego wepchnięto głową w dół do wykopu, wcześniej nabijając na twarz, niczym maskę, krzyż. I przyszpilono do gruntu ościeniem, którego resztki nadal sterczały z pleców nieboszczyka, gdy go znaleziono. Czterej pozostali mężczyźni, sądząc po otworach w czaszkach, mieli nieco więcej szczęścia: zginęli szybciej. Żołnierza, nim wrzucono do płytkiego grobu, najpierw zakatowano na śmierć. A następnie przywalono trupami kamratów i ciężkim głazem.
Sychta wzdryga się, stawiając kołnierz kurtki. W dole pracuje dwóch ludzi. Na pace wojskowego transportera, pod plandeką, dwie archeolożki biedzą się nad dokumentacją. Sychta, podobnie jak cała grupa, ma ochotę wrócić do biblioteki miejskiej. Tam, na miarę możliwości, stworzono bazę archeologiczną. Suchą, ciepłą, z jedzeniem i poupychanym w lodówce alkoholem. Co ważniejsze, tam też przechowywano niecodzienny artefakt. Pomiędzy ciałami, w plątaninie korzeni i kości znaleziono zalutowaną skrzynię. A w niej odręcznie zapisane strony wyrwane z jakiegoś dziennika.
Doktor Sychta stoi zapatrzony w szumiącą ścianę drzew rosnących na skraju pola. Lasy otaczające Czartyże są gęste i niezmiennie dzikie pomimo stuleci wycinki pod pola i przeprawy. Możliwe, że w nagrodę za tę wytrwałość nadano im status parku krajobrazowego, obejmując prawomocną ochroną. Widać liściaste korony dębów, przetykane pojedynczo rosnącymi sosnami i brzozami. Starczy spojrzeć na dębowe starodrzewie, by wiedzieć, że patrzymy na niedobitki puszczy, która onegdaj porastała te tereny.
Myśli archeologa idą jednak dalej. W głąb matecznika, tam, gdzie niegdyś paliły się ognie, gdzie w świetle księżyca odprawiano rytuały, których echa wciąż jednak słychać. Polowania na ludzi zakończyły się dawno temu, stosy ugaszono przed wiekami, a mimo to stał nad mogiłą czarownika. Nad grobem, w którym znaleźli zabezpieczoną skrzynkę, a w niej odręcznie spisany manuskrypt. Strony pełne zapisek dziwacznych praktyk, alchemicznych eksperymentów i Bóg raczy wiedzieć czego jeszcze. Na myśl o zawartości stronic i tym, czym mogły być, Sychta mimowolnie drży.
Pora na nas, zobaczyliśmy i usłyszeliśmy wystarczająco. Zostawmy archeologa i jego ponure myśli. Jest miejsce, w które musimy się niezwłocznie udać. To pobliskie wzgórza morenowe, ledwie kilka minut rowerem od rozdroży i obalonego dębu. Po naszej lewej majaczy zalesiony szczyt Blocksbergu. My odbijamy w prawo, szybując ku bliźniaczemu wzniesieniu.
Można by odnieść wrażenie, że Czartyże i cała okolica wstrzymały oddech. Nie słychać syren, nie słychać głosów w megafonach nawołujących do ewakuacji. Nie słychać absolutnie nic ponad cichy szum morza. Suniemy ku południu, opłotkami wzdłuż wycinki, w dole której lśni torowisko należące do PKP SKM w Trójmieście. Mijamy złomowisko i odbijając od wezbranej Gniewy, kierujemy się na zachód. Suniemy nad zalanymi błotem drogami i lśniącymi deszczem dachami domów przy ulicy Jaśminowej. Za komórkami nieistniejącej kamienicy docieramy do skrzyżowania z Solidarności. Rozsiadły się tutaj małomiasteczkowe architektoniczne gargulce ze szkła i aluminium. Anonimowe biurowce oraz parkingi tylko dla klientów ciągną się jak okiem sięgnąć. Tu też usadzono hotel Orzeł, chełpiący się trzema gwiazdkami, salą konferencyjną oraz spa. Jest też minigolf, zamieniony w ministaw, do którego kiepują skoszarowani w hotelu żołnierze WOT.
W miejscu, w którym ulica Solidarności wznosi się ponad linię powodzi, stoi obelisk z szarego piaskowca. Kolumna sczerniała od ognia, a cokół został obłupany przez czas, wandali i pijanych kierowców. Mimo to na szczycie stoi wsparty na mieczu Swiãtopôłk II Bëlny, spoglądając na swe władztwo. Za niemal zatartą figurą Sobiesławica rysuje się stara, brukowana droga znana jako Kręta. Pnąca się po morenie, mimo dekad zaniedbań nadal oferuje wspaniały widok na Bałtyk. Niegdyś stały tu wille majętnych Gdańszczan szukających wytchnienia na prowincji. Dzisiaj straszą tu puste parcele. Jedynie na samym końcu ostał się jeden dom. Dom wiedźmy.
I tam właśnie zmierzamy. Musimy się pośpieszyć, wszyscy już są na miejscu, gotowi podjąć brzemienne w skutki decyzje.
*
Źródło: Mięta