Mięta
Za jego plecami, lekko z boku, metr, może dwa, nie dalej. Wstrzymał powietrze.
Coś skrzypnęło.
Nie miał pewności, ale dźwięk dochodził z szafy, bo i skąd? Tyle że drzwi były zamknięte, widział klucz tkwiący w zamku.
Sławek otworzył usta, ale przez ściśnięte gardło nie był w stanie wydostać się żaden dźwięk. Czując, jak latarka ślizga się w spoconych dłoniach, obrócił się, gotów do walki z dowolną maszkarą, jaka wylazła mu naprzeciw.
Pokój był pusty.
Szafa stała dokładnie tam, gdzie zapamiętał. Jedno skrzydło było lekko uchylone. Mosiężny klucz leżał na podłodze. Sławek nie chciał wiedzieć, jakim sposobem wypadł. Przez rozświetloną światłem latarki chwilę był skłonny przysiąc, że spomiędzy rozwartych drzwi wysącza się smolisty kłąb dymu. Zapach wilgotnej ziemi i pieczonych jabłek był nie do zniesienia. Światło latarki zamigotało, przygasając nieznacznie.
– Nieee…
Zaciskając dłoń na latarce, postąpił krok przed siebie. We wszechobecnej ciszy własny oddech zdawał mu się rzężeniem olbrzyma. „Wdech i wydech, mistrzu, dasz radę. Przed siebie cały czas”. Znajomy głos z tyłu głowy nie pozwalał panice wziąć góry.
Sławek zacisnął zęby. Zerknął na rozwarte na oścież drzwi szafy i puścił się pędem ku wyjściu. Przesadził korytarz i skoczył na schody, nie zważając na to, czy skręci sobie kark czy nogę.
Światło latarki skakało jak świetlny chochlik puszczany przez rozbawione dziecko. Uderzało w sufit i zaraz lądowało na podłodze tylko po to, by odbić się ku ścianie, skoczyć na poręcz, na kurtkę, na sufit i znów na schody. We wszechogarniającym mroku roztrzęsiona plama jasności wyglądała niczym trzcina stawiająca odpór wichurze. Sławek miał wrażenie, że z każdym oddechem schodów przybywa, a on biegnie coraz
wolniej, grzęznąc w smolistym budyniu. Poczuł szarpnięcie, zimne palce na twarzy, nieprzyjemny ucisk na ramieniu.
– Ew…ka… rat…
Usta wypełnił mu mdły posmak brudu i szlamu. Tępe uderzenie w skroń pulsowało boleśnie.
– Cholera! Patrz, jak leziesz!
Zamrugał, rozglądając się dokoła. Promień latarki oświetlał brud zalegający na podłodze. Chłopak leżał przy schodach, z jedną nogą na pierwszym stopniu. Druga, lekko ugięta, ciągnęła w nadwyrężonej kostce. Pewnie gdyby założył adidasy, nie trapery, to by się skończyło solidnym skręceniem.
Dopiero po chwili dostrzegł coś jeszcze. Światło. W całym domu jarzyło się światło, jakby ktoś zwierał i rozwierał starą instalację.
– Wołałem cię – wychrypiał, dźwigając się z kolan. – Ja ciebie też, mośku! Gdy zaczęło migotać, myślałam, że grzebałeś w jakiejś skrzynce z prądem i cię poraziło! – Wymierzyła mu uderzenie w ramię i zapatrzyła się w górę schodów. Światło tlące się na piętrze miało nieprzyjemnie jasny blask. – Co tam się stało? Nie słyszałeś mnie?
Sławek potarł czoło, rozglądając się wokół. Miał ochotę chwycić plecak i zacząć biec, nie oglądając się za siebie. Chromolić Vitę, chromolić wszystko i wszystkich. Westchnął, spoglądając w górę. Wiedział o strachu bardzo dużo, a zwłaszcza to, że miał wielkie oczy lubiące wyolbrzymiać byle cień i zadzior.
„Nie jestem tchórzem”.
– Nie. Było ciemno i sam cię wołałem. Ale nie odpowiadałaś. Myślałem, że ci latarka padła, bo ktoś szedł po schodach.
Prychnęła poirytowana.
– Boże, ale z ciebie pacan. Wkręcasz mnie, a mi było cię prawie szkoda. Jezu…
Cokolwiek chciała powiedzieć, utonęło to w głuchym tąpnięciu na piętrze. Coś masywnego i dużego runęło z łomotem na podłogę. Sławek był gotowy przyjąć zakład o wszystkie komiksy świata, że pewna dębowa szafa w ogołoconym z mebli pokoju runęła na ziemię. Stali przez chwilę w bezruchu, nasłuchując. W domu zapadła cisza.
Sławek sięgnął do kieszeni spodni, wydobywając uczepiony do żółtej linki scyzoryk. Licha to była broń, ale od wakacji nie rozstawał się z nim, traktując składane ostrze niemal jak talizman.
– Zmywajmy się.
– Czekaj. – Sięgnęła ku stopom, podnosząc kawałek żelastwa wyglądający na skorodowaną kopertę zegarka kieszonkowego. Wcisnęła śmieć w kieszeń bluzy chłopaka. – Znalazłeś to na ziemi w piwnicy. Jakieś trzy kroki od schodów.
Potaknął, ale bez przekonania.
Ruszyli szerokim holem, wyznaczającym główną arterię komunikacyjną domu. Arterię, która nie pozwalała dotrzeć do żadnego innego pomieszczenia niż sieni. Po obu stronach ciągnęły się oskrobane ze zdobień, obłażące liszajami przegniłej tapety ściany. Wzdłuż jednej biegła pozioma linia, głęboka i nierówna, wyglądała jak wyżłobiona kilofem. Przecinała ją zaschnięta, poszarpana wstęga brunatnego koloru. Ślad w swej nieregularności wyglądał osobliwie.
Sławek przystanął, przyglądając się nierównym liniom. Dopiero teraz, gdy skupił na nich swoją uwagę, zaczął dostrzegać niepokojące detale. Smuga nie była równa: miejscami ciemniejsza, miejscami jaśniejsza, rozwarstwiająca się na pięć równoległych pociągnięć. Wciągnął nerwowo powietrze.
„To może być wszystko. Mózg podsuwa skojarzenia”, zagrzmiał w myślach, przywołując zdrowy rozsądek na posterunek. Bardzo chciał wierzyć samemu sobie.
Z zamyślenia wyrwał go głos Ewy.
– Dziwne miejsce.
Sławek drgnął, odrywając myśli od smugi zaschniętej krwi. Okręcił się teatralnie, udając, że przygląda się domowi z uwagą i namysłem konesera. Wyszczerzył przy tym zęby w swoim popisowym uśmiechu nonszalanckiego luzaka.
– Pełna zgoda, siostro.
– Nie to… – Machnęła ręką, obejmując bliżej nieokreślone wszystko wokół nich. – To. Te drzwi. W sensie zejście za nimi. Takie planuje się zwykle z tyłu domu, przy kuchni, by łatwiej zejść do spiżarni czy coś.
Przestał się uśmiechać. Wcześniej nie zwrócił na to uwagi. Zejście faktycznie umiejscowiono nietypowo: w samym środku korytarza. Zaiste, umiejscowienie bliżej kuchni byłoby poręczniejsze, zwłaszcza jeśli na dole ulokowano spiżarnię. Poczuł narastającą ciekawość.
Nienasyconą, szkodliwą ciekawość, która zabiła niejednego kota.
– Zejdźmy tam.
– Przepraszam, co?
– No zejdźmy. Zrobiliśmy praktycznie całe wyzwanie, jak należy, a stoimy przed piwnicą. Ile tam może być? Z dwa metry schodami w dół? Dwa metry w dół, dwa w górę to minuta, dwie i elo.
– Nie ma mowy. Pająki stamtąd pewnie można osiodłać. Nie. Ma. Mowy.
– Zejdę sam. A ty tu czekaj, jak chcesz.
– O co ci chodzi? Mamy wszystko.
Sławek otworzył usta, ale zaraz je zamknął. Odruchowo zamierzał zastawić się wymijającym wytłumaczeniem. Kłamstwem. Nie chciał tak tego rozegrać. Odetchnął, wyciągając z kieszeni rupieć wyglądający na mały, pojedynczy świecznik. Przyjrzał się mu krytycznie, ważąc w dłoni.
– Chodzi o zasady. Ja nie kantuję – powiedział z zawstydzeniem, choć wiedział, że nie ma się czego wstydzić. – Stoję dwa kroki od miejsca, gdzie miałem wejść. Szkoda zrobić tyle i w finale dać plamę i ściemniać.
– Nikt się nie dowie.
– Ja wiem.
Pchnął drzwi. Te ustąpiły ze skrzypnięciem, kołysząc się na zawiasie. Z dołu zalatywało zatęchłym, nieświeżym powietrzem. Chłopiec skrzywił się, ale nie zamierzał się cofnąć. Skierował światło latarki na schody. Wyglądały na strome, ale solidne.
– Raz kozie itede. Idziesz?
– Nie cierpię cię.
Sławek uśmiechnął się, czując dłoń dziewczyny na ramieniu. Poklepał ją lekko, chłonąc przelotny dotyk jej skóry. Była ciepła i delikatna.
– Wiem. Ja ciebie też.
Ruszyli gęsiego w dół, noga za nogą, po niemal pionowych schodach. Osiem stopni i co najmniej dwa spowodowane potknięciem stany przedzawałowe później byli na dole. Oboje odruchowo odwrócili się, patrząc na przebytą drogę. Z dołu bieg schodów wyglądał niemal jak górska ściana, wymagająca do wspinaczki lin, karabińczyków i haków.
– A weź po tym badziewstwie wnieś teraz, nie wiem, ze dwa słoiki.
– Łatwizna – sapnął Sławek. – Jeden w ręku, by nim balansować, a drugi w zębach, by tłumił krzyk, i dajesz.
Zachichotali, skupiając uwagę na pomieszczeniu. Piwnica nie była tak niska jak drzwi, które do niej prowadziły. Mimo to osoba cierpiąca na klaustrofobię raczej nie czułaby się tu komfortowo. Sklepiony łukowato ceglany sufit falował nad nimi. Sławek nie potrafił ocenić wysokości przez przesłaniające wszystko serpentyny pajęczyn. Do najwyższego punktu krzywizny brakowało im przynajmniej metra. Wsparte na kamiennych podporach belki podtrzymujące ramiona łuków wisiały na wysokości czoła.
– Ale syf. I sztynks.
Sławek potaknął, bo i co tu mówić. Piwnicę, zgodnie z oczekiwaniami, wypełniały śmieci oraz niemal lepkie powietrze. Zerknął na kilka wykoślawionych regałów uginających się pod ciężarem rupieci. Pod ich nogami, na klepisku, walały się rozbite szkła, przeżarty rdzą złom i pozostałości po bliżej nieokreślonych przedmiotach.
– Od samego patrzenia idzie dostać tężca – mruknął, trącając czubkiem buta metalowy śmieć.
Światło latarek parokrotnie odbiło się od jakiejś lśniącej w ciemności powierzchni, nęcąc obietnicą skarbu. Sławek każdorazowo zaciskał mocniej dłoń. Zapewne handlarz starociami miałby w tym miejscu używanie. Wszędzie walały się graty z bodaj każdej dekady, począwszy od rewolucji przemysłowej. Było tam jednak też tyle brudu, pleśni i kożucha lepkiej szarości, że tylko głupiec liczyłby na odratowanie czegokolwiek.
– Zadowolony? Wracajmy.
– Czekaj. – Sławek potarł policzek, patrząc w otaczającą ich z każdej strony ciemność. Piwnica zdawała się rozciągać pod niemal całym domem. Przypomniał sobie dziurę w podłodze, w którą niemal nie wpadł. – Nie ciekawi cię?
– Nie.
– Tylko się rozejrzę. I spadamy, słowo harcerza.
Nie czekał na odpowiedź Ewki. Zamierzał zrobić dokładnie to, co zapowiedział: jedynie się rozejrzeć, a nie szperać w butwiejącym złomowisku. Nie zawartość, tylko rozmiary i konstrukcja piwnicy go fascynowały. Mijał kolejne zapadnięte regały z desek i pustaków, lawirując pomiędzy kamiennymi filarami.
„Gdyby to wszystko wywalić, to zostałaby jedna wielka przestrzeń”, pomyślał, krążąc w labiryncie rupieci. Niezauważalnie, krok po kroku, wchodził w głąb piwnicy.
– Sławek!
– Co?
– Gdzieś ty polazł?
– No przecież jestem…
„Tu” utknęło mu w gardle. Nie miał bladego pojęcia, gdzie „tu” się znajduje. Był pewny, że jeszcze przed chwilą kręcił się przy schodach. Teraz stał w dusznej ciemności, otoczony smrodem kojarzącym się z odstanymi pomyjami. Czuł przeciąg muskający kark. Zimny, nieprzyjemny cug ślizgający się po odsłoniętej skórze. Ruch powietrza przybierał na sile, jakby gdzieś w oddali wzmagał się szkwał, dmący w puste butelki. Latarka Sławka zaczęła migotać.
– Ewa?
Cisza. Postąpił z nogi na nogę, rozglądając się dokoła.
– Ewka?!
Nie mógł dostrzec promienia jej latarki. Coś potoczyło się z łoskotem po podłodze. Coś zachrobotało tuż za kręgiem światła. Nie był pewien, ale przysiągłby, że usłyszał stłumiony śmiech. I kłapnięcie zębów.
– Bu!
Sławek krzyknął, mało nie wyskakując z butów. Błysk ostrego światła oślepił chłopca na moment, wypalając jednak otaczającą go ciemność.
– Żebyś się widział! Łopotałeś jak zaplątana gołębica.
Sławek potrzebował chwili, by odzyskać oddech i uspokoić łomoczące serce.
– Bardzo… – Odetchnął głęboko. – Zabawne. Czemu zgasiłaś latarkę?
– Ja się uśmiałam. – Zaświeciła Sławkowi w oczy. – Nic nie gasiłam. Stałeś jak słup soli i gapiłeś się w stertę śmieci. Wracamy?
Sławek postanowił nie roztrząsać słów Ewy. Nie tu, nie w tej śmierdzącej wszystkim piwnicy. Nie zamierzał także myśleć o pająkach, szczurach oraz grzybie oblepiającym czarną naroślą każdą powierzchnię.
– Tak. Spadajmy.
Cofnęli się po własnych śladach, wytyczonych pomiędzy butwiejącymi śmieciami.
„Co mi strzeliło do łba?”, pomyślał, robiąc krok nad rozbitym kineskopem Unitry. „Co niby chciałem udowodnić i komu?”. Sławek czuł narastającą irytację. To właśnie przez tego rodzaju ciekawość i unoszenie się dumą ładowali się całą paczką w problemy. Raz za razem. Zupełnie jakby problemy do nich lgnęły.
Po raz ostatni obrócił się, spoglądając na piwnicę, na łukowate sklepienia, na kamienne filary dźwigające cały dom. To nie wyglądało na spiżarkę ani miejsce, gdzie posyła się upchnięte w pudła przydasie. To miejsce wyglądało jak loch.
– Aaa! Jezu!
Sławek drgnął, instynktownie uginając nogi, gotując się albo do ataku, albo do ucieczki. Obejrzał się nerwowo, szukając wzrokiem Ewy.
– Boże… Jestem głupia… Myślałam… Boże, myślałam, że ktoś tam jest.
Spojrzał w miejsce wskazane przez Ewę. Obok rozkraczonego regału stało coś faktycznie wielkości dorosłego mężczyzny. Okryte spleśniałym kocem.
– I wygląda jak duch kanapowej narzuty? Dobrze, że przynajmniej jesteś ładna. – Ledwo usłyszał, co powiedział, a spalił buraka, wciągając powietrze.
– Zamilcz z łaski swojej.
Dziewczyna niepewnie zbliżyła się do koca, przygryzając dolną wargę. Wyciągnęła dłoń, myśląc o sinych podbrzuszach kątników i ich kosmatych nogach.
– Zostaw.
Miała ochotę przystać na tę sugestię. Część jej wręcz błagała, aby cofnęła się i czym prędzej wybiegła z tego przeklętego domu.
– Jak tego nie zrobię – mruknęła – to będzie mnie prześladować po nocach.
Koc opadł ciężko, ciągnąc za sobą warkocz kurzu i robactwa rozbiegającego się po kątach. Pryzma światła, w której wirowały drobiny, niknęła w chropowatej powierzchni czarnego lustra.
– Czemu ktoś oblał lustro farbą?
– To nie farba. – Ewa zawahała się na moment – Chyba. Patrz, jak to pozasychało. Farba tak nie lśni i nie odbija.
W drobinach pokruszonej tafli odbijały się refleksy światła. Pomiędzy spękaniami, pośród refleksów migotały ich twarze. Karykaturalne i upiorne, każda zdająca się żyć własnym życiem. Niektóre się śmiały, inne stroiły miny, szczerząc zęby, lub stały zwrócone plecami. Były jednak i takie, które tłukły pięściami w szklaną barierę.
– Jezu… – Nie dotykaj!
Ewa przejechała palcem po tafli lustra, czując pod opuszką wszystkie nierówności i wybrzuszenia. Wiedziona instynktem, oparła dłoń i zahaczyła paznokciem o jeden z zadziorów.
– To jakiś metal. Taki zardzewiały fes… Au!
Cofnęła rękę, patrząc na rubinowe smugi rozlewające się po lustrze. Płynące zagłębieniami strugi rozchodziły się promieniście, krzyżowały i wytyczały kolistą linię, rysując koncentryczny wzór.
– Ocholera.
Tafla lustra zafalowała. Pomiędzy falami lśniącego rdzawymi wybarwieniami metalu kołysał się krwawy odcisk dłoni dziewczyny. Niczym tratwa rzucona na wzburzone morze.
– Spadamy!
Kłęby czarnego, gryzącego dymu wylały się z lustra. Mdlący zapach zawilgotniałych szmat ustąpił aromatowi cynamonu i słodkich, pieczonych jabłek. Potykając się o własne nogi, dopadli schodów. Wokół nich wzbierała ciemność.
Źródło: Mięta