Wywrócony świat: przeczytaj początek klasycznej powieści SF braci Strugackich
Wywrócony świat to jedna z czterech powieści, które wchodzą w skład omnibusa braci Strugackich. Mamy dla was do przeczytania fragment książki.
Wywrócony świat to jedna z czterech powieści, które wchodzą w skład omnibusa braci Strugackich. Mamy dla was do przeczytania fragment książki.
Ze wstrętem otrząsnął palce i wytarł je o piasek, po czym siadł w kucki i się zamyślił. Próbował wyobrazić sobie mieszkańców tej raczej nieprzyjaznej planety. Gdzieś za lasami było miasto: brudne fabryki, zdezelowane reaktory zrzucające do rzeki radioaktywne pomyje, brzydkie, dziwaczne domy zawalone odpadkami i trupami zwierząt domowych, głęboka fosa dokoła i mosty zwodzone… Chociaż nie, to było przed reaktorami. I ludzie. Próbował wyobrazić sobie tych ludzi, lecz nie mógł. Wiedział tylko, że mają na sobie dużo ubrań, są wręcz zapakowani w grube warstwy materiału i mają wysokie białe kołnierze ocierające podbródki. A potem zobaczył ślady na piasku.
Ślady bosych stóp. Ktoś zszedł z klifu i wlazł do rzeki. Ktoś z dużymi, szerokimi stopami. Ciężki, niezgrabny – niewątpliwie humanoid, lecz u każdej stopy miał po sześć palców. Pojękując i stękając, zsunął się ze stromizny, pokuśtykał po piasku i z pluskiem pogrążył się w radioaktywnych wodach, by parskając i chrapiąc, popłynąć ku drugiemu brzegowi, w trzciny. Nie zdejmując białego kołnierzyka…
Jaskrawobłękitny rozbłysk rozjaśnił wszystko dokoła jak uderzenie pioruna i nad zboczem natychmiast huknęło, zatrzeszczało ogniście, zasyczało. Maksym się zerwał. Po skarpie sypała się sucha ziemia, coś z groźnym świstem przeleciało po niebie i upadło na samym środku rzeki, podnosząc fontannę bryzgów wraz z obłokiem pary. Zwiadowca pognał po stromiźnie. Wiedział już, co się stało, nie rozumiał tylko dlaczego. Bez zdziwienia zobaczył na miejscu, gdzie przed chwilą stał statek, skłębiony słup dymu wwiercający się w fosforyzującą opokę niczym gigantyczny korkociąg.
Statek pękł, ceramiczna skorupa jarzyła się liliowym blaskiem, dokoła wesoło płonęły zarośla i trawa. Na krzywych drzewach wykwitły dymiące ogniki. Wściekły żar bił w twarz, więc Maksym zasłonił się dłonią i się cofnął – krok, potem jeszcze jeden, i jeszcze… Cofał się, nie odrywając łzawiących oczu od tej płonącej pochodni nieopisanej urody, sypiącej purpurowymi i zielonymi iskrami; od nagłego gejzeru rozszalałej energii.
Dlaczego nie, myślał rozkojarzony. Przyszła taka wielka małpa, zobaczyła, że mnie nie ma, wlazła do środka, podniosła pokład – sam nie wiem, jak to się robi, ale ona się domyśliła… Cwana sześciopalczasta małpa… Podniosła pokład… A co jest pod pokładem? Krótko: znalazła akumulatory, chwyciła kamień i łups! Taki ze trzy tony kamyczek – i z rozmachem… Spora małpa… Załatwiła mi statek brukowcami – dwa razy w stratosferze i raz tutaj. Obłędna historia. Czegoś takiego chyba jeszcze nie było. Ale co ja teraz mam zrobić? Oczywiście w bazie szybko się połapią, tylko nie wpadną na to, że statek mógł przepaść, a pilot ocalał. Co teraz? Mama… Ojciec… Nauczyciel…
Odwrócił się plecami do pożaru i szybko ruszył wzdłuż rzeki. Świat dokoła zalała czerwona łuna; przed nim, to rosnąc, to malejąc, miotał się jego cień na trawie. Z prawej zaczął się rzadki, pachnący butwą las, trawa stała się miękka i wilgotna. Spod nóg z łopotem zerwały mu się dwa duże nocne ptaki i poleciały nisko nad wodą na drugi brzeg. Przemknęło mu przez myśl, że ogień może go dogonić, a wtedy nie pozostanie nic innego, jak uciekać wpław, i będzie to mało przyjemne. Czerwony blask nagle jednak zbladł i zgasł, co oznaczało, że system przeciwpożarowy, w odróżnieniu od niego, zorientował się w końcu, co i jak, i wykonał robotę z właściwą sobie starannością. Wyobraził sobie zakopcone i nieco nadtopione balony głupio sterczące pośrodku gorących szczątków, z sykiem wypuszczające ciężkie obłoki pirofagu i bardzo przy tym z siebie zadowolone.
Spokojnie, pomyślał. Przede wszystkim nie świrować. Jest czas. Szczerze mówiąc, cała kupa czasu. Mogą mnie szukać w nieskończoność: statek diabli wzięli, a bez niego nie da rady mnie namierzyć. Nim dojdą, co się stało, nim upewnią się ostatecznie… Jeśli nie będą stuprocentowo pewni, nie zawiadomią mamy, a ja tymczasem coś wymyślę.
Minął niewielkie chłodne mokradło, przedarł się przez krzaki i znalazł się na drodze – starej, popękanej betonowej drodze kryjącej się w lesie. Podszedł do skraju urwiska i dostrzegł pordzewiałe, zarośnięte pnączem kratownice, resztki dużej, na poły pogrążonej w wodzie konstrukcji, a po drugiej stronie przedłużenie drogi, ledwo rozróżnialne pod świecącym niebem. Widocznie był tu kiedyś most i komuś przeszkadzał. Zwalili go do rzeki, od czego nie stał się ani ładniejszy, ani wygodniejszy. Maksym usiadł, spuszczając nogi z krawędzi klifu. Zbadał się od środka, upewnił się, że nie świruje, i zaczął się zastanawiać.
Najważniejsze znalazłem. Jest droga. Marna, prymitywna i do tego stara, ale jednak droga, a na wszystkich zamieszkanych planetach drogi prowadzą do tego, kto je zbudował. Czego potrzebuję? Jedzenia – nie. To znaczy coś bym zjadł, ale to skutek działania prastarych instynktów, które zaraz zagłuszę. Wody będę potrzebował nie wcześniej niż za dwadzieścia cztery godziny. Powietrze jest, chociaż wolałbym, żeby w atmosferze było mniej dwutlenku węgla i radioaktywnego syfu. Czyli cielesnych potrzeb brak. Potrzebny mi natomiast niewielki, banalny zero-przekaźnik ze spiralnym ciągiem. Co może być mniej skomplikowane od prostego zero-przekaźnika? Tylko równie prosty zero-akumulator… Zmrużył oczy i wywołał w pamięci schemat przekaźnika na emiterach pozytronowych. Gdyby miał części, złożyłby go w kilka minut, nawet na ślepo. Parę razy zrobił to w myślach, ale kiedy otworzył oczy, przekaźnika nadal nie było. W ogóle niczego nie było. Robinson, pomyślał nawet z pewnym zainteresowaniem. Maksym Crusoe. No proszę, nic nie mam. Szorty bez kieszeni i trampki. Za to wyspę mam zaludnioną… A skoro zaludnioną, to zawsze jest nadzieja na podstawowy zero-przekaźnik. Myślał o tym urządzeniu, ale niemrawo. Cały czas oczami duszy widział mamę, jak jej oznajmiają: „Pani syn przepadł bez wieści”, a ona ma taki wyraz twarzy… Ojciec pociera policzki i rozgląda się zagubiony… Nie, powiedział sobie. Tylko bez takich myśli! Myśl, o czym chcesz, tylko nie o tym, inaczej się rozsypiesz. Zakaz myślenia. Koniec.
Wstał i poszedł drogą.
Las, wpierw nieśmiały i rzadki, powoli się ośmielał i coraz bardziej zbliżał się ku drodze. Niektóre bezczelne młode drzewka skruszyły beton i wyrastały prosto z szosy. Widocznie droga liczyła już kilkadziesiąt lat, w każdym razie od kilku dekad jej nie używano. Las po bokach stawał się coraz wyższy, gęstszy, gdzieniegdzie gałęzie splatały się nad głową wędrowca. Zrobiło się ciemno, to z prawej, to z lewej rozlegały się w gąszczu głośne gardłowe krzyki. Coś tam się poruszało, szeleściło, tupało. Raz coś ciemnego, niskiego i zgarbionego przebiegło drogę jakieś dwadzieścia kroków dalej. Brzęczały komary. Maksymowi przyszło do głowy, że okolica jest na tyle zapuszczona i dzika, że w pobliżu może nie być ludzi i okaże się, że trzeba wędrować nawet kilka dni. Prastare instynkty ocknęły się i znów przypomniały o sobie. Maksym czuł jednak, że dokoła jest mnóstwo żywego mięsa, więc głód mu nie grozi. Polowanie może być interesujące, choć nie liczył na smakowitą zdobycz, a że zabronił sobie myśleć o najważniejszym, to zaczął wspominać, jak polowali z Olegiem i myśliwym Adolfem – gołymi rękami, przebiegłość przeciw przebiegłości, rozum przeciw instynktowi, siła przeciw sile, trzy doby bez przerwy gnać jelenia przez wiatrołomy, doścignąć go i powalić na ziemię, chwyciwszy za rogi… Możliwe, że jeleni tu nie ma, lecz nie ma wątpliwości, że tutejsza dziczyzna jest jadalna – wystarczy się zagapić i komary zaczynają żreć jak wściekłe, a jak wiadomo, jadalny na obcej planecie z głodu nie zdechnie. Nieźle byłoby tutaj zabłądzić i spędzić w lesie roczek czy dwa. Znalazłby sobie przyjaciela, jakiegoś wilka czy niedźwiedzia, chodziliby razem na polowania, rozmawiali… Oczywiście Maksym w końcu miałby dosyć i poza tym nie wygląda na to, żeby w tych lasach przyjemnie się wędrowało – za dużo żelaza dokoła, nie ma czym oddychać. No i przede wszystkim trzeba skonstruować zero-przekaźnik…
Źródło: Prószyński i S-ka
Kalendarz premier seriali
Zobacz wszystkie premieryDzisiaj urodziny obchodzą
ur. 1973, kończy 51 lat
ur. 1973, kończy 51 lat
ur. 1985, kończy 39 lat
ur. 1969, kończy 55 lat
ur. 1956, kończy 68 lat