American Gods: sezon 1, odcinek 6 – recenzja
Co się dzieje z bogiem, kiedy umiera? Jest to pytanie, na której serial próbuje sobie odpowiedzieć w tym tygodniu, nie szczędząc przy okazji ani aluzji, ani przenośni. W efekcie dostajemy dosyć przyjemny epizod, choć ma również i słabsze momenty.
Co się dzieje z bogiem, kiedy umiera? Jest to pytanie, na której serial próbuje sobie odpowiedzieć w tym tygodniu, nie szczędząc przy okazji ani aluzji, ani przenośni. W efekcie dostajemy dosyć przyjemny epizod, choć ma również i słabsze momenty.
Serial American Gods w dalszym ciągu utrzymuje wysoki poziom, płynnie opowiadając zaplanowaną historię. Kontynuowana jest tradycja krótkiej scenki rodzajowej otwierającej (prawie) każdy z odcinków. Tym razem przedstawiono subiektywną interpretację śmierci Jezusa Chrystusa. Był on członkiem imigrantów przekraczających nielegalnie granicę i został zastrzelony, podobnie jak i reszta jego grupy. Cały ten fragment jest bardzo wymowny oraz symboliczny. Przekraczanie rzeki przez imigrantów, wyciągnięta ręka Jezusa z pomocą potrzebującym, niedowierzanie kim on właściwie jest – wszystko to jest doskonale znane widzom, którzy posiadają minimalną wiedzę o Biblii. Strażnicy graniczni za pomocą kuli zadali Jezusowi jedną z najbardziej charakterystycznych dla niego ran, a dokładniej mówiąc, przebili mu dłoń w miejscu, w którym był wbity gwóźdź podczas ukrzyżowania. Każdy szczegół tej sceny był dobrany z największą starannością, nie tylko powielając historię Jezusa, ale ją unowocześniając. Współcześnie nikt by Jezusa nie ukrzyżował, zginąłby prawdopodobnie tak jak tutaj, od kuli, albo w wypadku samochodowym lub w inny, ale równie popularny sposób. Skutek jest jednak podobny jak niegdyś, a mianowicie ludzie uwierzyli w jego boskość. Czy zatem mimo śmierci Boga, jest on w stanie dalej przetrwać w pamięci swoich wyznawców?
Problem wiary i wiernych pojawiał się już w poprzednim odcinku. O ile ostatnio pokazano Boga, który ginie, bo zostaje zapomniany, o tyle obecnie próbuje się nam pokazać ewentualne skutki “fizycznej” śmierci Boga. Zrobiono to raz, na przykładzie Jezusa i powtórzono ponownie poprzez postać Wulkana. Z czystą przyjemnością odkrywa się subtelne połączenie obydwu historii i wykorzystanie broni palnej jako motywu przewodniego. Wulkan, do którego przybył Pan Wednesday wraz z Cieniem, jest genialną interpretacją boga ognia i kowalstwa. Przedstawiono go za pomocą fabryki amunicji, na której terenie, w ogromnych kotłach szykuje się niezbędne części naboi. Pan Wednesday oraz Cień przybyli do niego, by zwerbować go do współpracy w nadchodzącej wojnie z nowymi bogami. I praktycznie wszystko, co jest związane z postacią Wulkana, jest ukryte za niezwykle przenośnią. Siła jego wyznawców została zobrazowana jest za pomocą amerykańskiej społeczności i jej upodobania do posiadania broni. Jego “modernizacja” jako boga, czyli skupienie się na tym, co teraz naprawdę daje władzę i prestiż uzmysławia jak bardzo społeczeństwo oddaje hołd nie tym wartościom, co powinno. Symboliczne ofiary z ludzi, którzy niby przypadkiem giną w murach fabryki są tylko pretekstem do głębszej metafory. To każda jedna kula, która zabija jest ofiarą dla boga Wulkana, a każda jedna osoba posiadająca broń jest jego wyznawcą.
Oczywiście, Wulkan jest zdradliwy i nieprzewidywalny, jak ogień, któremu patronuje. Dopuszcza się zdrady na Odynie informując o szczegółach ich rozmowy nowych bogów. Pan Wednesday, nie pozostaje bierny i po raz pierwszy pokazuje swoją prawdziwą naturę. Zabija Wulkana jednym cięciem miecza, wrzucając go do czeluści kotła i tym samym składając z niego ofiarę. I jak bardzo cały wątek boga ognia może się podobać, tak ta jedna scena przekreśla dobre wrażenia. Nie wiem, co zawiniło - czy kiepska postprodukcja, czy niedopatrzenie w na poziomie scenariusza, ale scena śmierci Wulkana wyszła po prostu kiczowato i kiepsko, zwłaszcza pod względem jakości. Nie zmienia to jednak faktu, że Wulkan pozostanie, może nie w świadomej pamięci, ale w praktykach religijnych tych, którzy używają broni palnej.
Równie rozczarowujące jest to, w jaki sposób prowadzony jest rozwój postaci Cienia. A raczej jego całkowity brak. Cień miewa lepsze momenty, ale są to dosłownie chwile, które z perspektywy czasu stają mało istotne w natłoku innych, ważniejszych wydarzeń. W tym odcinku, Cień stanowił drugi plan, a jego postać wydaje się być jedynie popychadłem. Brak nie tylko głębi i intencji jego postaci, ale przede wszystkim wyjaśnienia dlaczego jest on w ogóle taki istotny, albo co w nim takiego specjalnego. Póki co, zaczyna bardzo irytować swoją nieporadnością czy brakiem dociekliwości odnośnie wydarzeń jakie się wokół niego dzieją. Jak na jedną z głównych postaci, jego wątek przestaje być nie tyle interesujący co w ogóle zauważalny.
Na duże uznanie i uwagę widzów zasługują z kolei Laura i Szalony Sweeney, do których dołączył również Salim (kochanek Dżina). Ich trójka wyruszyła wspólnie w podróż - każdy z osobnym i własnym interesem. Jak na to nie patrzeć, to ta trójka stanowi solidny comic relief całego serialu. Sarkazm Laury w połączeniu z niewyobrażalnym pechem Szalonego Sweeney’a są małym spektaklem samym w sobie i można ich oglądać nawet w oderwaniu od pełnoprawnej fabuły. Jeśli są traktowani jako wątki poboczne, to niejednokrotnie ratują cały odcinek, dokręcając śrubę kreatywności do oporu. I bardzo dobrze, bo serial sam w sobie momentami bywa ciężki pod względem atmosfery i natłoku negatywnych emocji, które się nam proponuje.
Odcinek A Murder Of Gods jest jak najbardziej zadowalający, nie odbiega jakościowo od swoich poprzedników. Garściami sięga po symbole, dowolnie bawiąc się ich interpretacją i, powiedzmy to sobie szczerze, krytykując mankamenty głównie amerykańskiego społeczeństwa i kultury. Nie wszystko ma odzwierciedlenie w polskich realiach, ale każdy, który choć minimalnie interesuje się problemami współczesnego świata znajdzie tam coś dla siebie.
Źródło: Zdjęcie główne: Jan Thijs/Starz
Poznaj recenzenta
Paulina WiśniewskaDzisiaj urodziny obchodzą
ur. 1976, kończy 48 lat
ur. 1982, kończy 42 lat
ur. 1977, kończy 47 lat
ur. 1979, kończy 45 lat
ur. 1954, kończy 70 lat