American Horror Story: sezon 10, odcinek 9-10 (finał sezonu) - recenzja
Data premiery w Polsce: 12 listopada 2011Obiecujący sezon American Horror Story kończy się w mało przekonujący sposób. Czemu dwa ostatnie odcinki mitrężą potencjał wypracowany przez poprzednie odsłony?
Obiecujący sezon American Horror Story kończy się w mało przekonujący sposób. Czemu dwa ostatnie odcinki mitrężą potencjał wypracowany przez poprzednie odsłony?
Dziesiąty sezon American Horror Story nosi miano Double feature, czyli Podwójny seans. Rozpoczynając przygodę z aktualną serią, nie do końca wiedzieliśmy, z czym to nazewnictwo będzie się wiązać. Teraz jest już jasne: Ryan Murphy z ekipą zaprezentowali nam dwie osobne i autonomiczne historie w konwencji grozy. Pierwsza z nich, Red Tide, miała sześć odcinków, druga, Death Valley, zaledwie cztery. Tak lapidarne podejście do fabuły mogło zapalić czerwoną lampkę. Czy to zamierzony zabieg, mający na celu zbliżyć się formą do produkcji w stylu: Strefa mroku, Creepshow czy Tales from the Crypt? AHS od pierwszych odcinków oddaje hołd klasykom horroru, więc taki kierunek byłby zrozumiały. Z drugiej strony, mogło być i tak, że poszczególne historie nie nadawały się na rozbudowane sezony. Twórcy nie mieli pomysłów, jak je efektownie rozbudować, wynikiem czego fabułę okrojono do granic możliwości. Ta teoria koresponduje niestety z poziomem Death Valley. Segment z kosmitami jest niepełny, miałki i naciągany, a jego zakończenie pozostawia bardzo dużo do życzenia.
W serialu nie było źle, dopóki twórcy trzymali w ryzach dwie linie czasowe. Pierwsza z nich, czarnobiała, przedstawiała w dość komiczny sposób historię Stanów Zjednoczonych od kuchni. Nie jest to więc alternatywna wersja znanych nam wydarzeń, a odkrycie tego, co znajdowało się w cieniu. Jak się okazuje, ukryte było naprawdę wiele. Co więcej, wszyscy zwolennicy teorii spiskowych mieli stuprocentową rację. Amerykański rząd, współpracujący z kosmitami, eksperymenty mające na celu wyplenienie ludzkiej rasy, kosmiczne spiski, a nawet Reptilianie – wszystko to wydarzyło się naprawdę i wpływało na losy świata. Dodatkowo amerykańscy politycy, ramię w ramię z kosmitami organizowali zamachy na ludzi mogących zaprzepaścić ich zakrojone na szeroką skalę plany. American Horror Story w przewrotny sposób śmieszkuje z teorii spisków, korzystając przy tym ze schedy zarówno po Strefie mroku, jak i Z Archiwum X.
Niedorzeczność wpisana jest w formułę AHS. Gorzej, gdy scenarzyści przestają przejmować się związkami przyczynowo-skutkowymi i przędą opowieść w myśl zasady „bo tak!”. W dziesiątym sezonie American Horror Story wszystko rozjeżdża się, gdy na scenę wkracza niejaki Thor (posągowy Cody Fern), czyli robot reprezentujący kosmicznych najeźdźców. Od tego momentu, rys historyczny przestaje mieć jakiekolwiek znaczenie, a fabuła tonie w oparach absurdu. Wcześniej bardzo przyjemnie oglądało się przewrotne gierki twórców z historią USA, choć nie było w tym większej inwencji twórczej. Odhaczano po prostu kolejne punkty z listy teorii spiskowych, wynikiem czego dowiedzieliśmy się prawdy o lądowaniu Amerykanów na księżycu oraz poznaliśmy tajemnicę śmierci Marilyn Monroe. Później fabuła już tylko koncentruje się na dążeniach do realizacji planu Obcych, próbujących wyhodować idealną hybrydę człowieka i kosmity. Twórcy z niezwykłą lekkością zmieniają protagonistów opowieści i na pierwszym planie, zamiast Dwighta Eisenhowera, pojawia się jego żona oraz niejaka Calico. Gdy dwie linie czasowe zlewają się w jedną, całość przestaje mieć już jakąkolwiek logikę, a serial pogrąża się w bezceremonialnym campie.
Trudno zrozumieć, co kieruje twórcami, którzy z taką łatwością pozbywają się figur z fabularnej szachownicy. Death Valley nie ma głównego bohatera. Eisenhower w dwóch ostatnich odcinkach nie odgrywa większej roli, a młodzi protagoniści z teraźniejszości raz za razem tracą głowy (dosłownie i w przenośni). Panie, które w finale grają pierwsze skrzypce, stają się protagonistkami zupełnie niespodziewanie. Mamie pełniła wcześniej zupełnie inną funkcję. Była żywym przekaźnikiem Obcych oraz motywatorem działań Ike’a. Teraz nagle obserwujemy wydarzenia z jej perspektywy. Twórcy nie dają nam jednak wystarczającej ilości czasu, żebyśmy mogli poczuć jej emocje. W teraźniejszości wydarzenia toczą się tak szybko, że Mamie wpada do fabuły tylko po to, żeby od razu z niej wypaść. Fakt, że sezon kończymy wraz z Calico, stanowi już zupełne kuriozum. Bohaterka została zbudowana w jednej, mało treściwej retrospekcji, a następnie stanowiła osobliwy comic relief w historii młodych ciężarnych, próbujących wydostać się z tajnej placówki. Teraz to ona finalizuje opowieść, a jej postać z niewiadomych przyczyn zyskuje na znaczeniu.
Sam finał przynosi nieco śmieszno-strasznej makabreski. Serialowi do twarzy z tak dziwacznymi pomysłami, jak przemiana młodej bohaterki w narzędzie rozrodcze, dziwne oblicza dorosłych hybryd czy wybuchowe dekapitacje bohaterów. Sęk w tym, że bieżący sezon obiecywał nam jednak nieco inny rodzaj rozrywki. Red Tide zwiastował zmiany na lepsze. Akcentował klimat, treść i niezwykły pomysł wyjściowy. Początek Death Valley sugerował, że serial podąży tą drogą. Szybko jednak okazało się, że humor w opowieści opiera się jedynie na przedstawianiu kolejnych teorii spiskowych, a główna intryga nie ma w sobie za grosz finezji. Konkluzja poprzez swoje całkowite odrealnienie i chaotyczność traci złowrogi charakter i pozostawia poczucie niedosytu. Finalnie AHS serwuje nam standardowy fast food, a jednak po interesującym Red Tide mieliśmy apetyt na bardziej wyrafinowane danie.
Poznaj recenzenta
Wiktor FiszDzisiaj urodziny obchodzą
ur. 1996, kończy 28 lat
ur. 1983, kończy 41 lat
ur. 1948, kończy 76 lat
ur. 1937, kończy 87 lat
ur. 1982, kończy 42 lat