Bal – recenzja filmu
Twórca American Horror Story, American Crime Story i Glee postanowił zekranizować dla Netflixa jeden z bardziej lubianych broadwayowskich musicali. Jak wyszło? Przeczytajcie naszą recenzję.
Twórca American Horror Story, American Crime Story i Glee postanowił zekranizować dla Netflixa jeden z bardziej lubianych broadwayowskich musicali. Jak wyszło? Przeczytajcie naszą recenzję.
Gdy kariera trzech broadwayowskich gwiazd – Dee Dee Allen (Meryl Streep), Barry'ego Glickmana (James Corden) i Angie Dickinson (Nicole Kidman) – nie idzie po ich myśli, a krytycy nie zostawiają suchej nitki na ich nowym przedstawieniu, grupa postanawia w jakiś inny sposób o sobie przypomnieć. Znów wzbudzić zainteresowanie mediów i potencjalnych producentów. Tylko jak w XXI wieku najszybciej sprawić, by było o tobie głośno? Najlepiej przez protest w jakiejś sprawie społecznej. Traf chciał, że komitet rodzicielski w jednej ze szkół w Indianie odmówił urządzenia balu maturalnego, ponieważ jedna z uczennic, Emma (Jo Ellen Pellman), chciała na niego przyprowadzić swoją dziewczynę. Aktorzy postanawiają więc rozprawić się z tą jawną dyskryminacją osób LGBT+ i wyruszają na ratunek dziewczynie, choć ta o to nikogo nie prosiła. W tym zadaniu będzie ich wspierał także Trent Oliver (Andrew Rannells), aktor, któremu jeszcze nie udało się przebić do pierwszej ligi, ale w owym proteście upatruje swojej szansy.
Dla reżysera i scenarzysty Ryana Murphyego Bal jest bardzo osobistym filmem. Jak bowiem wyznał w jednym z wywiadów, sam też nie mógł iść na bal maturalny w towarzystwie swojego chłopaka. Nic więc dziwnego, że tak bardzo walczył o ekranizację tego musicalu. Może nawet za bardzo.
Sama historia jest nadal tak samo aktualna jak w 2016 roku, gdy odbyła się jej premiera na deskach teatru w Atlancie. Miliony osób na całym świecie wciąż są prześladowane przez społeczeństwo ze względu na swoją orientację seksualną, wygląd, religię czy poglądy polityczne. Nie oszukujmy się, każdy z nas w swoim życiu nie raz spotkał się z jakąś formą dyskryminacji. Dlatego też Bal cały czas dotyka bardzo ważnego tematu. Problem Ryana Murphy'ego polega na tym, że podaje on go w tym samym cukierkowym stylu, jak robił to w Glee. I o ile w serialu to miało jakiś klimat, tak tu czuć pewną nachalność. Reżyser za bardzo stara się, by cały czas było kolorowo i wesoło. Nawet w scenach, które z założenia mają być smutne, wszystko jest podane w ciepłych kolorach. Jakby twórca American Horror Story, który przecież świetnie budował klimat w swoich produkcjach, nie potrafił już w inny sposób serwować musicali.
Zawodzi też dobór obsady. Bo o ile Meryl Streep i Nicole Kidman wypadają świetnie – zwłaszcza Streep potrafi się fantastycznie bawić rolą diwy, która swoje najlepsze lata ma już za sobą, ale nie chce dopuścić do siebie tej myśli – o tyle obsadzenie Jamesa Cordena w roli geja Barry’ego to jakaś pomyłka. Prowadzącemu Late Late Show brakuje warsztatu aktorskiego. Może i jest on świetnym prowadzącym, który potrafi dobrze poprowadzić program z wielkimi gwiazdami, ale jest kiepskim aktorem. Okazuje się też, że jego słaby występ w Kotach nie był jednorazową wpadką. Corden totalnie nie radzi sobie w roli geja, czyniąc tę postać przerysowaną i stereotypową. Nie wystarczy cały czas słownie podkreślać, że jest się homoseksualistą, trzeba to umieć również zagrać. A James tego nie potrafi, przez co kładzie większość scen, a jest jedną z ważniejszych postaci w filmie. To on jest przecież łącznikiem całej grupy z zagubioną i wystraszoną Emmą.
Niezmiernie irytujący jest również Andrew Rannells jako Trent Oliver i nie jest to problem scenariusza czy postaci, a raczej aktora. Takie same negatywne uczucia miałem, gdy oglądałem go w serialu Czarny poniedziałek. Rannells nabrał ostatnio jakiejś takiej maniery w swojej grze, która mnie do niego zniechęca.
Świetnie za to wypada Kerry Washington jako konserwatywna przewodnicząca rady rodziców Pani Greene. Jej nienawiść do wszystkich osób, które mogą zagrozić wyznawanym przez nią wartościom i zburzyć ład, do którego się przyzwyczaiła, jest świetnie zagrany. Wprost czujemy jej niechęć bijącą z ekranu. Jest ona idealnym antagonistą.
Jak już wspominałem, także Meryl Streep i Nicole Kidman świetnie się prezentują. Obie aktorki znakomicie czują się w takim gatunku filmowym, co widać w każdej scenie. Kidman nawet pozwala sobie na lekkie puszczenie oka w stronę fanów filmu Moulin Rouge!, w którym niegdyś grała jedną z głównych ról. Problem niestety jest, gdy dwie tak wielkie i doświadczone gwiazdy zderzają się z młodziutką Jo Ellen Pellman, która w ich obecności gaśnie. I to nie przez brak talentu, tylko chyba z powodu podświadomej nieśmiałości. Bowiem gdy występuje z innymi aktorami, wtedy gra bez żadnych kompleksów.
Bal to film nie dla wszystkich. I nie mówię tak tylko dlatego, że jest to musical, a jak wiadomo ten gatunek nie wszystkim przypada do gustu. Problem polega na sposobie realizacji, któremu – jak już wspominałem – jest bliżej raczej do Glee niż Grease czy West Side Story. Do tego nietrafione typy castingowe, dodatkowo podkładające nogę tej produkcji. Nie pomaga także fakt, że nie ma w tym filmie utworów, które na dłużej zostawałby w głowie, albo powodowałyby, że nóżka sama zacznie chodzić podczas seansu.
Film będzie miał swoją premierę 11 grudnia na platformie Netflix.
Poznaj recenzenta
Dawid MuszyńskiDzisiaj urodziny obchodzą
ur. 1962, kończy 62 lat
ur. 1968, kończy 56 lat
ur. 1988, kończy 36 lat
ur. 1980, kończy 44 lat
ur. 1965, kończy 59 lat