Batman v Superman: Świt sprawiedliwości – recenzja
Data premiery w Polsce: 1 kwietnia 2016Powiedzieć, że Batman v Superman jest dziełem fascynującym, to jak nie powiedzieć nic, ale ta fascynacja miesza się z poczuciem żalu i zażenowania, że tak wielkie postacie i tak ciekawe tematy sprowadzone są do dwuipółgodzinnego wstępu do czegoś jeszcze większego i ważniejszego. Cierpi na tym historia, cierpią na tym bohaterowie i cierpi na tym świat, który od tej pory stoi na niezbyt solidnych fundamentach. Uwaga na drobne spoilery.
Powiedzieć, że Batman v Superman jest dziełem fascynującym, to jak nie powiedzieć nic, ale ta fascynacja miesza się z poczuciem żalu i zażenowania, że tak wielkie postacie i tak ciekawe tematy sprowadzone są do dwuipółgodzinnego wstępu do czegoś jeszcze większego i ważniejszego. Cierpi na tym historia, cierpią na tym bohaterowie i cierpi na tym świat, który od tej pory stoi na niezbyt solidnych fundamentach. Uwaga na drobne spoilery.
Poniższa recenzja zawiera naprawdę drobne, niemal nieistotne spoilery. Prawdziwie spoilerowy tekst ukaże się w piątek 1 kwietnia, więc prosimy o wstrzemięźliwość w komentarzach.
Jedna z kluczowych kwestii wypowiedzianych w Man of Steel sugerowała, że Kal-El na Ziemię zesłany został z jakiegoś powodu. Miał być nadzieją, opoką, wsparciem - symbolem opieki i pokoju. Ludzie natychmiast przekształcili go w demona zła i zniszczenia. Taka nasza natura, szczególnie dziś, kiedy każdy obcy prawdopodobnie skrywa pod swoim płaszczem śmiercionośną broń. Polowanie więc się rozpoczyna, a Supermana dorwać chcą z różnych powodów kolejni bohaterowie – jedni chcą nad nim kontroli, drudzy chcą się go pozbyć. Sam zainteresowany błądzi zaś między przyzwoleniem na uległość a walką o losy ludzkości.
Jeśli ktokolwiek miałby wątpliwości, kto tak naprawdę jest głównym bohaterem filmu Zacka Snydera, to z pomocą przybywa (swoją drogą świetnie zrealizowany) prolog, wprowadzający postać młodego Bruce’a, którego traumatyczne przeżycia położyły się, nomen omen, cieniem na jego przyszłym życiu. To Batman, jego poglądy i przesądy stanowią punkt odniesienia i to przez ich pryzmat postrzegamy drugiego tytułowego bohatera - co jest dość dziwne, bo Superman, szczególnie po tak udanym swoim pierwszym filmie, jest postacią barwną, bogatą i złożoną, tutaj jednak sprowadzoną do roli katalizatora minionych i nadchodzących konfliktów.
Zobacz także: Jesse Eisenberg dla naEKRANIE.pl o Batman v Superman
W czasach superbohaterskiego renesansu nie ma najwyraźniej miejsca dla Supermana. Nietzscheańska śmierć Boga jest w filmie podkreślona zresztą niejednokrotnie, nie ma co jednak zachwycać się filozoficznym wyrafinowaniem filmu Snydera. W Batman v Superman: Dawn of Justice ten drugi bohater jest bogiem słabym, nieatrakcyjnym, od którego i tak wielu się odwróciło. Odwrócili się także widzowie i twórcy, nieczuli na ledwie zarysowane dylematy, romanse i inne ludzkie emocjonalne niuanse. Mogłoby się wydawać, że dwie i pół godziny to wystarczająco dużo czasu, by obłożyć psychologicznym tłem obie tytułowe postacie. Niestety, nie wystarcza. O ile Bruce Wayne prowadzi nas przez krypty, jaskinie i wizualnie rozbrajające koszmary, które raz za razem mówią nam o mroku w jego sercu coraz więcej, tak Człowiek ze stali jest tym Obcym w pelerynie, który jedynie postrzegany jest jako zagrożenie. Nie jest nadczłowiekiem, skąd jego geneza się bierze, lecz właśnie podczłowiekiem, którego obecność wzbudza nienawiść i trwogę.
A przecież świetnych rozwiązań w Batman v Superman jest mnóstwo. Tytułowy pojedynek prezentuje się znakomicie. Jest ciężki, toporny, przemyślany, potężny, choć jego geneza jest bardzo wątpliwa. Dylematy Clarka są niezwykle istotne dla jego postaci, a zostają sprowadzone do kilku szybko wylatujących z głowy haseł. Podobnie wiele komiksowych nawiązań z czasem wydaje się być wykorzystanych jedynie po to, by zadowolić malkontentów. Przede wszystkim jednak film Zacka Snydera ratuje się wyglądem! To obraz stojący kilka klas wyżej od jakiegokolwiek filmu Marvela pod względem wizualnym. Pełny obłędnych kadrów i wspaniałych, wysmakowanych detali, ucieka jednak z czasem w największą rozwałkę w historii superbohaterskiego kina. Styl Snydera odnajduje się tutaj idealnie, szczególnie w kolorach, które wyróżniają postacie z nawału szarości, aczkolwiek z czasem wszystkie te cechy są grzebane kolejnymi złymi decyzjami. To także film dobrze zagrany, szczególnie przez Afflecka, z drugiej strony jest jednak Eisenberg, który śmieszy, zamiast przerażać. Hans Zimmer, nadworny muzyk superbohaterów DC, dwoi się i troi, by wymyślić kolejne motywy dla nowych postaci, te zaś brzmią albo wtórnie, albo fatalnie. Przede wszystkim jest głośno. Bardzo głośno. Na tyle głośno, by zapomnieć o bożym świecie i wejść całkowicie w ekranową rozwałkę. Zarówno wizualnie, jak i fabularnie film staje się większy niż życie, niekomfortowo wręcz podwyższając stawkę w mgnieniu oka. To rozbuchanie idzie zresztą w parze z milionem niepotrzebnych wątków, szczególnie tych dotyczących Justice League – wprowadzonych na siłę, zrealizowanych tandetnie, tylko po to, by pokazać widzom, że wkrótce także inni bohaterowie pojawią się na dużym ekranie.
Na samym początku pojedynku, który tytuł tak śmiało zapowiada, Superman próbuje przekonać Batmana, by ten zaprzestał toczyć z nim wojnę, zatrzymał się na chwilę i zrozumiał, że herosi muszą zjednoczyć się i walczyć po tej samej stronie. Mroczny Rycerz, głuchy na te prośby, wyciąga kolejne coraz bardziej wymyślne sprzęty próbujące unicestwić Człowieka ze stali – ta niepotrzebna walka mogłaby jednak skończyć się, zanim w ogóle się zaczęła, gdyby tylko dwóch dojrzałych mężczyzn choć na pięć minut odłożyło na bok swoje uprzedzenia. W podobnej sytuacji osadzić można Zacka Snydera, który popełnia zupełnie niepotrzebny film, posługując się najcięższymi i najgłośniejszymi działami. Batman v Superman: Świt sprawiedliwości to projekt wielki, widowiskowy i miejscami fascynujący, jednak nie stanowiący nic więcej niż wstęp do Justice League Part One, którego nadejście sugerowane jest niejednokrotnie, w tym poprzez bardzo nieoczywistą scenę z przyszłości, której drugie oblicze z pewnością zobaczymy w nadchodzącej produkcji tego samego reżysera. Nawał wątków w Batman v Superman mógłby obłożyć spokojnie kilka filmów, bohaterów nie wystarcza zaś na jedną godzinę obrazu.
Obejrzyj także nasz wywiad z Gal Gadot, czyli Wonder Woman
Zwykle można powiedzieć, że wszystko da się naprawić, ale w Batman v Superman jest tyle odważnych, choć nieodpowiednich ruchów, że trudno tutaj cokolwiek zmienić. Maszyna już ruszyła, bohaterowie zostali przedstawieni i to tylko kwestia czasu, aż kolejne trybiki zaczną poruszać się tak, jak im Snyder i spółka rozkażą. Co ciekawe, w ogóle mnie to nie interesuje. Próbując być zarazem oddzielnym dziełem i zachętą do Justice League, film Snydera nie jest żadną z tych rzeczy. Traci więc na dramaturgii oraz nie podsyca oczekiwań na kolejne filmy ze stajni DC. To nieodpowiedzialne, niesamodzielne i niepotrzebne dzieło wykorzystujące dwie największe postacie amerykańskiej mitologii. Ani my, ani Snyder, ani Batman czy Superman nie zasługują na tak przystankowe dzieło.
Poznaj recenzenta
Jędrzej SkrzypczykDzisiaj urodziny obchodzą
ur. 1962, kończy 62 lat
ur. 1968, kończy 56 lat
ur. 1988, kończy 36 lat
ur. 1980, kończy 44 lat
ur. 1965, kończy 59 lat