Chew #12: Czarna polewka - recenzja komiksu
Data premiery w Polsce: 2 października 2019Oto nadszedł czas na finał opowieści o przygodach agenta FDA i przy okazji cybopaty, czyli osobnika odbierającego mentalne odczucia ze wszystkiego, co zjada. I trzeba przyznać, że Tony Chu żegna się z czytelnikami w iście wybuchowym, a w zasadzie to nawet zabójczym stylu.
Oto nadszedł czas na finał opowieści o przygodach agenta FDA i przy okazji cybopaty, czyli osobnika odbierającego mentalne odczucia ze wszystkiego, co zjada. I trzeba przyznać, że Tony Chu żegna się z czytelnikami w iście wybuchowym, a w zasadzie to nawet zabójczym stylu.
Dwunasty tom serii Johna Laymana i Roba Guillory'ego przynosi ostateczne rozwiązania najbardziej palących, fabularnych kwestii. Ale jak się okazuje, nie one są tu najważniejsze i nie one świadczą najmocniej o atrakcyjności tej opowieści. Zwłaszcza, że fabularna warstwa Chew zaczynała ostatnimi czasy nieco nużyć. Po prostu podczas lektury kolejnych tomów wyraźnie odczuwało się, że rozciągnięcie serii do sześćdziesięciu zeszytów nie było najlepszym pomysłem. Gdzieś po drodze intensywność doznań zmalała, kolejne z galerii postaci z niecodziennymi zdolnościami już tak nie śmieszyły, a po śmierci najsympatyczniejszej postaci Chew, Antonelli, odczuwało się swojego rodzaju pustkę, której nie potrafiły wypełnić przeróżne atrakcje, jakimi zasypywali nas twórcy. Po prostu chciało się, żeby ta pełna absurdów i groteski przygoda wreszcie się zakończyła, tak jak niespodziewanie zakończył w dziewiątym tomie swój ziemski żywot Poyo.
Poyo zresztą w Czarnej polewce wraca jako bohater zeszytu Demon Chcicken Poyo i mamy dzięki temu możliwość obcowania z nieodżałowanym, zabójczym kogutem siejącym teraz terror w zaświatach. To występ, w którym Layman i Guillory znowu mogą zaprezentować nam absurdalną jazdę bez trzymanki, co jednak nie do końca pasuje do gorzkiej wymowy finałowego tomu. Ta jednak nie mogła być inna, skoro nasz bohater - Tony Chu - zmienił się w tak sfrustrowanego i zgorzkniałego zarazem osobnika. I to jest właśnie najistotniejszy punkt fabularnej układanki w scenariuszu Johna Laymana. Ewolucja bohatera, który po wielokrotnym ratowaniu świata staje się takim właśnie człowiekiem, bo świat nie ma mu już do zaoferowania nic dobrego. Zwłaszcza w momencie, kiedy Tony dowiaduje się, że aby po raz kolejny go uratować, tym razem przed ostateczną i totalną zagładą, powinien nie mniej ni więcej, tylko skonsumować swą najukochańszą osobę na tym świecie, czyli Amelię.
Wcześniej jednak Chu konsumuje (etapami) Masona Savoya. Wcześniej zaglądamy też w przyszłość Oliwki, która staje się skuteczniejszą agentką od swojego ojca. Później zaś... później ma nastąpić koniec świata, ponieważ Chu wcale nie ma zamiaru zjadać Amelii. A jeszcze później przenosimy się wiele lat w przyszłość by popatrzeć na Ziemię w momencie epokowego wydarzenia. To tam, Tony Chu, teraz już jako posiwiały, dotknięty działaniem czasu agent pokaże nam i światu jak daleko sięgnęła wspomniana wyżej ewolucja bohatera i co należy zrobić, by pozostać wiernym sobie, nawet jeśli jest równa się to temu, że trzeba być samolubnym i niesympatycznym starym zgredem. Chu pokazuje nam na koniec, że bardziej niż bohaterem jest człowiekiem z krwi i kości rządzonym prawdziwymi, a nie żadnymi wykalkulowanymi emocjami. I dlatego koniec Chew jest tak piękny i tak straszny zarazem. I chyba nikogo nie pozostawia obojętnym.
Dostaliśmy tym samym jeden z najlepszych komiksowych finałów. Gdzieś tam było słychać, że Layman chciałby wrócić do serii i pewnie przez niektórych czytelników byłaby to pożądana wiadomość, ale jednocześnie odarłaby ten finał z jego ekspresji i niepowtarzalności, które to składniki wspaniale oddziałują na czytelniczą wyobraźnię. Dlatego wolałbym, żeby zostało tak jak jest, choć gdyby okazało się, że możliwy jest powrót do świata Chew, na pewno bym do niego wrócił.
Na razie jednak wszystkim, którzy chcieliby przeczytać dobrą, a w wielu momentach znakomitą komiksową serię, nieustannie będę polecał dzieło Laymana i Guillory'ego. Dostarczyło mi wiele śmiechu, wiele dobrej energii, ale też sporo autentycznych wzruszeń, których nie każdy spodziewałby się po tak groteskowym komiksie. A jednak można zmieścić sporo powagi w tak niepoważnie wykreowanym świecie. Czy to paradoks? Nie wiem, perypetie Tony'ego Chu jak bardziej nad tym pomyśleć, są jak samo życie. Zazwyczaj to ono, to świat wokół decyduje za nas o wielu sprawach, a na porywający potok wydarzeń właściwie nie mamy wpływu. Dopóki sobie nie uświadomimy, tak jak Tony Chu w finale, że jednak kiedy bardzo chcesz, kiedy musisz dopiąć swego, to jednak ten wpływ masz i po prostu działasz. No a potem... A kogo w takich momentach obchodzi, co będzie potem?
Źródło: fot. Mucha Comics
Poznaj recenzenta
Tomasz MiecznikowskiDzisiaj urodziny obchodzą
ur. 1998, kończy 26 lat
ur. 1984, kończy 40 lat
ur. 1978, kończy 46 lat
ur. 1949, kończy 75 lat
ur. 1970, kończy 54 lat