Czarna Pantera: Wakanda w moim sercu - recenzja filmu
Data premiery w Polsce: 11 listopada 2022Po czterech latach wracamy do historii narodu Wakandy. Sporo się pozmieniało w tym kraju od czasu, gdy widzieliśmy go po raz ostatni.
Po czterech latach wracamy do historii narodu Wakandy. Sporo się pozmieniało w tym kraju od czasu, gdy widzieliśmy go po raz ostatni.
Światem w 2020 roku wstrząsnęła informacja o śmierci Chadwicka Bosemana. Marvel podjął wtedy decyzję, że nie wybierze innego aktora, by przejął rolę T’Challi. Postanowił uśmiercić tego bohatera. Od tego właśnie zaczyna się Czarna Pantera: Wakanda w moim sercu. Dowiadujemy się, że król Wakandy ma chore serce i nikt nie wie, jak można je uleczyć. Nawet jego genialna siostra Shuri (Letitia Wright), która potrafi robić cuda dzięki nowej technologii, nie jest w stanie go uratować. Naród traci swojego władcę i pogrąża się w rozpaczy. W tym samym czasie kraje ONZ oskarżają Wakandę o to, że nie dzieli się zasobami Vibranium. Francja dopuszcza się nawet ataku na jedną z placówek naukowych, by ukraść cenny materiał. A to, jak można się domyślić, nie spotka się z uznaniem królowej Ramondy (Angela Bassett). Władczyni postanawia wysłać światu klarowny sygnał, że śmierć jej syna nie osłabiła Wakandy.
Odniosłem wrażenie, że reżyser i scenarzysta Ryan Coogler został postawiony w dość niewygodnej sytuacji. Musiał wymyślić historię, która w godny sposób pożegna T’Challę i samego Chadwicka Bosemana, i jednocześnie dalej snuć opowieść o Czarnej Panterze. O ile samo oddanie hołdu zmarłemu aktorowi i jego postaci wychodzi bardzo fajnie, to cała reszta napotyka spore problemy. Coogler za szybko wprowadza nowych bohaterów i całe wątki. Mam wrażenie, że do końca nie wie, co ma z nimi zrobić. Najlepszym tego przykładem jest postać Riri Williams (Dominique Thorne), która na siłę jest wprowadzona do fabuły tylko po to, byśmy zobaczyli następczynię Iron Mana w kostiumie Ironheart. Jej wpływ na historię jest minimalny i w sumie każdy inny naukowiec mógł ją zastąpić. Podobnie jest niestety z wątkiem Everetta Rossa (Martin Freeman), który ma być podwaliną zupełnie innej opowieści. Film nic by nie stracił, gdyby nie było scen z tą postacią. I takich ukłonów w stronę zapowiedzianych i niezapowiedzianych jeszcze projektów jest tu dużo. Za dużo! I przez to produkcja narracyjnie się trochę sypie. Zabrakło czasu na rozwinięcie istotnych wątków i lepszą prezentację głównych bohaterów. Weźmy taką Shuri, która ma być główną bohaterką tej części – osobą, która przejmie schedę po bracie i założy kostium Czarnej Pantery, czy jej się to podoba, czy nie. Drzemią w niej ogromne pokłady złości. Pała żądzą zemsty za śmierć brata. Tylko nikt nie tłumaczy nam, dlaczego tak jest. Co takiego świat ma wspólnego z chorym sercem T’Challi? Jeśli nawet taki geniusz jak ona nie mógł znaleźć leku, to czy ktoś inny mógł? Czy król zwrócił się z prośbą o pomoc do kogoś innego i został odrzucony? Nic nam o tym nie wiadomo. Bohaterka sprawia wrażenie niezadowolonego dziecka, które nie dostało od rodziców tego, czego chciało. Nagle cały świat jest zły i trzeba go ukarać. Odnoszę wrażenie, że przez mnogość wątków Coogler za mało czasu poświęcił tej bohaterce i jej rozwojowi. Nie mieliśmy szans jej lepiej poznać. W rezultacie jest bardzo chaotyczna i niewiarygodna. Podobny problem pojawia się przy wątku generała Okoye (Danai Gurira), który jest traktowany po łebkach i w wielu miejscach po prostu nie ma sensu.
Niestety wielka i silna Wakanda nie została należycie pokazana. Gdy ten kraj bronił się przed Thanosem, miał ogromną armię, która świadczyła o jego potędze. Teraz na wojnę z wrogim państwem wysyłają grupę około 50 wojowników (i to słabo wyposażonych). Jakby nagle wszyscy zapomnieli o technologii, którą władają, i możliwościach, jakie im daje. Mamy w tym filmie dwie duże sceny batalistyczne dwóch narodów, ale wyglądają one co najmniej dziwnie. Zabrakło tu albo konsekwencji, albo budżetu na statystów.
Jestem za to zachwycony postacią Namora w wykonaniu Tenocha Huerta. Nie jest on bowiem kopią żadnego innego bohatera z MCU. Jest pełnokrwistym władcą, który ma klarowny przekaz dla świata. Rzadko okazuje emocje i nie ulega im. Charakteryzuje go raczej spokój, ale nie cofnie się przed niczym, gdy zechce osiągnąć cel. Jest dość prymitywny, ale – jak rozumiem – takie jest też jego myślenie. "Jesteś z nami lub przeciwko nam" – nie ma innej opcji. Zaślepiony chęcią obrony swojego kraju i jego mieszkańców nie myśli racjonalnie i rzuca się na najpotężniejszy kraj na świecie, czyli Wakandę. Namor broni się scenariuszowo i wizualnie. Miałem pewne obawy, jak na ekranie wyjdą jego skrzydełka przy kostkach i sposób poruszania się, ale obeszło się bez większego zgrzytu. Jest to silny wojownik, a zarazem klarowne wprowadzenie mutantów do MCU. Ciekaw jestem, jak zostanie to dalej poprowadzone.
Za świetną kreację aktorską należy pochwalić również Angelę Bassett. Królowa Ramonda w jej wydaniu jest silną kobietą, która nie pozwoli nikomu wejść sobie na głowę. Dostajemy kilka płomiennych przemów, które zapadają w pamięć. Co ciekawe, kieruje je nie tylko do ONZ, ale także i do własnego narodu. Podoba mi się to, w jaki sposób Bassett ukształtowała tę postać. Czuć, że jest to prawdziwa przywódczyni, która nie zasiadła na tronie w wyniku przypadku.
Czarna Pantera: Wakanda w moim sercu wybornie prezentuje się zarówno pod względem wizualnym, jak i muzycznym. Zdjęcia autorstwa Autumna Duralda Arkapawa i utwory skomponowane przez Ludwiga Göranssona są po prostu świetne. Wybrano piękne plenery! Doskonale ukazano tradycje ludu Wakandy. To silne punkty tej produkcji – za to właśnie widzowie pokochali pierwszą część i będą chwalić kolejną. Podoba mi się również to, w jaki sposób zostało ukazane królestwo Namora, czyli Talocan. Marvel poszedł w zupełnie innym kierunku niż DC pokazujące Atlantydę w Aquamanie. Postawiono tu na nowoczesność, a nie na odtwarzanie podwodnego średniowiecza. Talocan tętni życiem, choć jest dość ciemnym miejscem – w końcu to miasto znajdujące się głęboko pod wodą. Jest to ciekawy i oryginalny kierunek. Niestety, twórcy nie dają nam się nacieszyć podwodnym miastem. Wolą, gdy akcja rozgrywa się na powierzchni.
Najnowszy film ze studia Marvela może nie był dla mnie rozczarowaniem, ale miejscami mnie nudził. Zabrało mu pewnej spójności i ciekawszego poprowadzenia postaci. Ostatni akt jest pełen niedomówień i niedokończonych wątków, które są najprawdopodobniej wprowadzeniem do innych projektów studia. Takie podejście zaczyna mnie już męczyć. Chciałbym, by nowe produkcje, które proponuje nam Kevin Feige, nie były trampolinami dla innych seriali D+ czy filmów. Lubiłem, jak dostawaliśmy takie zapowiedzi w scenach po napisach. Z przykrością muszę stwierdzić, że Czarna Pantera: Wakanda w moim sercu nie zapewniła mi takiej przyjemności i rozrywki jak poprzednia część.
Poznaj recenzenta
Dawid MuszyńskiDzisiaj urodziny obchodzą
ur. 1971, kończy 53 lat
ur. 1986, kończy 38 lat
ur. 1985, kończy 39 lat
ur. 1970, kończy 54 lat
ur. 1978, kończy 46 lat