Film: „Inwazja: Bitwa o Los Angeles”
Od 18 marca w kinach w Polsce jest wyświetlana oczekiwana wojenna superprodukcja science fiction pt. "Inwazja: Bitwa o Los Angeles" w reżyserii Jonathana Liebesmana. Oczekiwania wobec obrazu podsycały klimatycznie i doskonale zmontowane zwiastuny. Jak wyszło?
Od 18 marca w kinach w Polsce jest wyświetlana oczekiwana wojenna superprodukcja science fiction pt. "Inwazja: Bitwa o Los Angeles" w reżyserii Jonathana Liebesmana. Oczekiwania wobec obrazu podsycały klimatycznie i doskonale zmontowane zwiastuny. Jak wyszło?
"Inwazja: Bitwa o Los Angeles" to typowa produkcja wojenna osadzona w realiach science fiction, której tonem blisko do "Helikoptera w Ogniu". Cały film rozpoczyna się od bardzo krótkiego przedstawienia bohaterów, w tym sierżanta Michaela Nantza, w którego wciela się Aaron Eckhart. Chwilę później zaczyna się inwazja na Ziemię i akcja.
Największym minusem tej produkcji jest słaby scenariusz autorstwa niedoświadczonego Christophera Bertoliniego. Jest on przede wszystkim płytki, niesamowicie prosty i oparty na schematach amerykańskiego kina wojennego. Nie możemy także zapomnieć o dziurach w fabule, które co bardziej uważnych widzów mogą nielekko poirytować. Na początku opowieści poznajemy trochę naszych bohaterów, ich rodziny oraz historię z przeszłości sierżanta Nantza, którą odkrywamy przez cały film. Nie ma tego dużo, nie jest to głębokie i nie do końca jestem przekonany czy działa wystarczająco dobrze jako emocjonalny łącznik z postaciami.
Aktorzy, o dziwo, mając do czynienia z dość pustym scenariuszem poradzili sobie poprawnie. Praktycznie nie ma co komu zarzucić - Aaron Eckhart wypada dobrze w postaci walecznego sierżanta. Michelle Rodriguez jako twardy żołnierz gra dosłownie tak jak zawsze, ale przecież za to fani jednej z najtwardszych kobiet kina i telewizji ją lubią, prawda? Miłym akcentem jest mała rola Bridget Moynahan ("Zaprzysiężeni"), która gra postać jednego z cywilów, Michelle. Liebesman zrobił co mógł, aby pod tym względem nie było tragedii.
[image-browser playlist="" suggest=""]
Gdyby każdy widz szedł do kina zawsze szukając skomplikowanych historii, głębokich postaci i niesamowitych zwrotów w fabule, to obrazy pokroju "Transformers: Zemsta Upadłych" nigdy by nie osiągnęły sukcesu. Właśnie pod względem efektowności i akcji "Inwazja: Bitwa o Los Angeles" radzi sobie bardzo dobrze. Od pierwszych minut walk z kosmitami styl prowadzenia kamery jest typowy dla gatunku - kamera z ręki. Jedni to lubią, drudzy nie - kwestia gustu - według mnie wypadło to dobrze i dynamicznie. Niektórym widzom na pewno się to nie spodoba, bo czasem wszystko dzieje się zbyt szybko i można stwierdzić, że tak naprawdę nic się nie widzi. Po pierwszych kilku starciach, można przyzwyczaić się do pracy kamery i czerpać radość z miejskich walk na ulicach Los Angeles. Największym plusem walk jest ich dobre wyreżyserowanie, a jedna akcja na moście nawet trzymała w napięciu.
[image-browser playlist="" suggest=""]
Cała opowieść jest ukazana z punktu widzenia jednego oddziału marines, więc nie mamy spojrzenia na całokształt konfliktu. Dzięki niektórym scenom możemy podziwiać ziemskie lotnictwo w starciach ze statkami obcych, co także jest miłe dla oka. Efekty specjalne przez cały film wydają się dopracowane i nic nie razi sztucznością. Z uwagi na głównego bohatera opowieści (oddział marines) widzowie oczekujący widowiskowych bitw na ziemi i w powietrzu mogą czuć się lekko rozczarowani. W przypadku tego typu narracji wyraźnie czuć inspirację wspomnianym już "Helikopterem w Ogniu".
Jednym z największych plusów jest muzyką autorstwa Briana Tylera ("Dzieci Diuny"). Od początku do końca utrzymuje podniosły, delikatnie patetyczny klimat batalistycznej produkcji, a po wyjściu z kina można złapać się na nuceniu głównego tematu. Ilustruje dobrze, buduje emocje tam, gdzie scenariusz nie daje rady - wielkie brawa dla Tylera, że udało mu się coś takiego osiągnąć. Można doczepić się stricte technicznych rzeczy związanych z muzyką, ale raczej podczas seansu to nie przeszkadza.
"Inwazja: Bitwa o Los Angeles" spełnia oczekiwania tylko w ograniczonym stopniu. Gdyby produkcja nie szła z duchem hollywoodzkiej myśli "efekty, nie historia", byłby to zapewne o wiele lepszy, ambitniejszy obraz. Przed seansem trzeba nastawić się na prostą, momentami płytką historię z dynamiczną i widowiskową akcją - na naprawdę wartościowy film o inwazji kosmitów na Ziemię fani sci-fi muszą jeszcze zaczekać.
PLUSY: praca kamery, poprawne aktorstwo, dynamiczna i widowiskowa akcja, muzyka, efekty specjalne
MINUSY: prosty i momentami płytki scenariusz
OCENA: 6/10
Poznaj recenzenta
Adam SiennicaDzisiaj urodziny obchodzą
ur. 1971, kończy 53 lat
ur. 1986, kończy 38 lat
ur. 1985, kończy 39 lat
ur. 1970, kończy 54 lat
ur. 1978, kończy 46 lat