Grimm: sezon 5, odcinek 13 – recenzja
Po bardzo dobrym poprzednim odcinku Grimm powrócił do cotygodniowego rozwiązywania spraw morderstw w Portland. Nie byłoby w tym nic złego, gdyby epizod nie był tak przeciętny.
Po bardzo dobrym poprzednim odcinku Grimm powrócił do cotygodniowego rozwiązywania spraw morderstw w Portland. Nie byłoby w tym nic złego, gdyby epizod nie był tak przeciętny.
Trudno było oczekiwać, że po kilku świetnych odcinkach z rzędu kolejny również nawiąże poziomem do emocji i natłoku wydarzeń, jakie miały ostatnio miejsce w Grimm, ale chyba nie spodziewaliśmy się, że niezwykle interesujący wątek magicznego kawałka drewna zostanie tak szybko odstawiony na bok. Powrót do schematu, w którym Nick, Hank i Wu rozwiązują sprawę morderstwa, odbył się zbyt gwałtownie. Po prostu za szybko widzowie zostali sprowadzenie na ziemię, szczególnie że śledztwo nie było zbyt wciągające.
Nie wiem, czego więcej naoglądali się scenarzyści trzynastego odcinka - Tygrysiej Maski czy Maski, ale pewne jest to, że motyw wrestlingu stał się ostatnio popularny w serialach. Całkiem niedawno mogliśmy oglądać popisy wrestlerów również w Supernatural. Efektowniej, a przy okazji nieco brutalniej wyglądały walki w Grimmie, a wszystko dzięki temu, że Salvador „Chavo” Guerrero, grający El Mayordomo, to profesjonalny wrestler, co było zauważalne nie tylko po samej technice walki i widowiskowych skokach, ale też po showmeńskim zachowaniu. Można było poczuć tę specyficzną atmosferę wrestlingu. Pod tym względem odcinek mógł się podobać.
Jednak historia chłopaka, który podpisuje pakt z diabłem… a raczej wesenem o nazwie Vibora Dorada, nie była tak porywająca jak pojedynki w ringu. Można było się spodziewać, że maska dająca wesenowskie moce właścicielowi przejmie nad nim kontrolę i w konsekwencji skończy się to tragicznie dla niego lub dla kogoś z otoczenia. Szkoda trochę Benito, który zginął z rąk Goyo, bo miał dobre intencje względem niego, więc koniec końców drobne emocje odcinek wywołał. Gdyby tylko nie zostało to zaprzepaszczone przez mało spektakularny, bardzo zwyczajnie wyglądający rytuał uwolnienia Goyo spod panowania maski... Mimo to sam pomysł z opętaniem był trochę przerażający, ale nie aż tak, by od razu wywoływać koszmary. Poza tym został podparty ciekawą, aztecką mitologią dostosowaną do Grimma. Sama maska imponowała swoim wykonaniem, ponieważ wyglądała bardzo realistycznie.
Odcinek Silence of the Slams, którego tytuł został zainspirowany Milczeniem owiec (The Silence of the Lambs), gdzie nawet zdzieranie skóry z twarzy kojarzyło się z tym znakomitym filmem, można określić jako znośny. Nie posunął fabuły do przodu, ale końcówka z poinformowaniem Adalind przez Renarda, że wie, jak odzyskać ich córkę, zapowiada ciekawy obrót wydarzeń - szczególnie że ma to bezpośredni związek z Black Claw, a na tropie jest również Eve. Oby tylko przez to, że nagle twórcy przypomnieli sobie o Dianie, nie zapomnieli, że mają do rozwiązania zagadkę magicznego patyka i jego zastosowania. Najwyraźniej trzeba się uzbroić w cierpliwość i trzymać kciuki z nadzieją, że kolejny odcinek będzie lepszy.
Poznaj recenzenta
Magda MuszyńskaDzisiaj urodziny obchodzą
ur. 1962, kończy 62 lat
ur. 1968, kończy 56 lat
ur. 1988, kończy 36 lat
ur. 1980, kończy 44 lat
ur. 1965, kończy 59 lat