Hellboy: Wzgórza nawiedzonych – recenzja filmu
Data premiery w Polsce: 1 listopada 2024Trzecia już filmowa wersja przygód Hellboya jest zdecydowanie najwierniejszą adaptacją komiksu. To jednak nie wystarcza, bo film sprawia wrażenie produkcji ze wszech miar amatorskiej.
Trzecia już filmowa wersja przygód Hellboya jest zdecydowanie najwierniejszą adaptacją komiksu. To jednak nie wystarcza, bo film sprawia wrażenie produkcji ze wszech miar amatorskiej.
W teorii miłośnicy serii komiksowej Hellboy powinni się z tego filmu cieszyć. Choć polski tytuł tego nie zdradza – bo dystrybutor postawił na własną inwencję i wymyślił jakieś Wzgórza nawiedzonych – produkcja nawet nie tyle czerpie z historii Lichwiarza ze scenariuszem Mike’a Mignoli i rysunkami Richarda Corbena, co niemalże jest tą historią. Nie licząc dodania postaci agentki Song, a także rozbudowania początku i finału, by był bardziej… finałowy, można wziąć komiksowy oryginał i przewracać kartki, co rusz zerkając na ekran i czytając na głos wraz z obsadą dialogi z komiksowych dymków. Autorzy scenariusza, czyli sam Mike Mignola oraz jego wieloletni współpracownik, Christopher Golden (napisał m.in. trzy powieści z Hellboyem), nie zrobili wiele, by dodać filmowi jego własne walory.
Parafrazując natomiast Guillerma del Toro, reżysera dwóch pierwszych filmów o Hellboyu, to, co czyni dobrym komiks, nie uczyni dobrym filmu. Hellboy: Wzgórza nawiedzonych doskonale to potwierdzają. Bo tak, sama historia o Lichwiarzu jest ciekawa i faktycznie stanowi dobry materiał na samodzielną produkcję o przygodach demonicznego detektywa. Perfekcyjny wręcz! Ale powinna ona być podstawą, nie całą treścią. Dlaczego? Bo komiksy o Hellboyu Mike’a Mignoli nie mają formy graficznych powieści, ale są serią krótszych czy dłuższych epizodów, niekiedy na kilka stron, niekiedy (jak Lichwiarz) na kilkadziesiąt*. Wiele treści składających się na te opowieści to efekt kumulowania się wątków i szczegółów. Wiele z nich – jak Lichwiarz! – działało jako ogniwo łańcucha.
Może i więc widz dostanie tu z grubsza samodzielną fabułę o starciu Hellboya z tytułowym Lichwiarzem. Ale prawda jest taka, że będzie to bardziej jeden z późnych odcinków serialu, który miał już kilka sezonów i zdążył zbudować fundament tego, kim jest główny bohater. Niestety widz filmu nie będzie go znał! Dlatego Hellboy we Wzgórzach nawiedzonych w zasadzie nie ma charakteru, co produkcja stara się nieudolnie suplementować wstawkami o jego matce (jeden z nielicznych dodatków względem komiksu). Komiks nie wymagał ani wyjaśniania tej postaci, ani nawet tego, by poza spuszczaniem łupnia monstrom mówił więcej niż kilka zdań – bo odcinek większej serii może sobie pozwolić na pauzę na polu rozbudowy bohatera czy wręcz wciśnięcie go na dalszy plan. W samodzielnym filmie efekt jest kuriozalny, bo Hellboy po prostu… jest. Z kilku wzmianek dowiadujemy się, że „pojawił się” na Ziemi. Wiemy, że ludzie go znają i pracuje dla jakiejś organizacji zajmującej się rzeczami paranormalnymi. Poza tym jednak głównie pali papierosy i mówi agentce Song, dla której to pierwsza misja w terenie, że misje w terenie – szok! – są inne niż praca z papierkami.
W skrócie: trudno sobie wyobrazić, by film i jego tytułowy bohater mogli działać dla widzów, którzy nie mają już rozbudowanej wiedzy o tym, kim Hellboy jest.
Czy zagorzały fan komiksów Mignoli będzie się dobrze bawił w czasie seansu? Raczej nie. Pewną satysfakcję może sprawić oglądanie wiernej adaptacji i fakt, że tak wiele, wiele scen przeniesiono 1:1 z komiksu na ekran. Nic nie jest jednak w stanie przykryć tego, że Hellboy: Wzgórza nawiedzonych w reżyserii Briana Taylora to film sprawiający wrażenie produkcji amatorskiej. Na niemalże każdym polu. Jakimś wyjątkiem jest Jefferson White (znany z Yellowstone) grający Toma Ferrella, poza tym jednak obsada nie wychodzi zbytnio poza poziom fanowskiego filmu kręconego na YouTube. Czy to przez brak umiejętności, niepasujące do ekranu komiksowe dialogi, czy może przez reżysera? Stawiałbym na to ostatnie, bo film Taylora sprawia wrażenie kręconego najmniejszym wysiłkiem, bez żadnej dbałości o pracę kamery, tempo, montaż czy obsadę. Ten horror może mieć pojedyncze udane sceny (powrót Cory do jej ciała), ale ogólnie brakuje mu atmosfery. To szokujące, ale ma się wrażenie, jakby twórca skrzyknął naprędce znajomych, losowo podzielił role i kręcił, póki się dało – bez dbania o cokolwiek, co potem złożyłoby się na tożsamość produkcji.
Szkoda, że komiksowy Lichwiarz nie trafił w ręce reżysera gotowego włożyć w tę historię choć trochę wysiłku. Takiego, który wziąłby scenariusz Mignoli i Goldena, uczynił go samodzielną opowieścią, a potem wraz z operatorem zadbał o to, by choć w ułamku procenta oddać to, w czym komiksy o Hellboyu są najlepsze, czyli gęstą, mroczną atmosferę. I który byłby w stanie wycisnąć więcej z obsady/dać więcej obsadzie. Tymczasem nawet nie jestem w stanie ocenić występu Jacka Kesy’ego jako Hellboya – mimo że głos od początku mi nie pasował, muszę przyznać, że aktor nie miał przestrzeni do zbudowania tej roli.
Hellboy: Wzgórza nawiedzonych to niewykorzystana okazja.
*To zmienia się bliżej finału serii, gdy rysowanie przejmuje Duncan Fegredo.
Poznaj recenzenta
Marcin ZwierzchowskiDzisiaj urodziny obchodzą
ur. 1962, kończy 62 lat
ur. 1968, kończy 56 lat
ur. 1988, kończy 36 lat
ur. 1980, kończy 44 lat
ur. 1965, kończy 59 lat