Miasto Celtics: odcinek 1 - recenzja. Na Maxie czeka na Was perełka
Data premiery w Polsce: 3 marca 2025Na platformie Max zadebiutował serial Miasto Celtics. To prawdziwa gratka dla fanów koszykówki, ale i wędrówka po Bostonie, jakiego najprawdopodobniej nie znacie.
Na platformie Max zadebiutował serial Miasto Celtics. To prawdziwa gratka dla fanów koszykówki, ale i wędrówka po Bostonie, jakiego najprawdopodobniej nie znacie.

Nie znosiłem ich. Właściwie przez większą część życia było mi bardzo blisko do wyznawanej zwłaszcza na zachodnim wybrzeżu USA filozofii "Piep... Celtów!". I to do tego stopnia, że gdy moi ukochani Chicago Bulls z Michaelem Jordanem na czele wycierali rywalami z Bostonu parkiety, znajdowałem w tym jakąś przedziwną, z perspektywy czasu na pewno niepokojącą satysfakcję. Jestem jednak święcie przekonany, że jeśli ktokolwiek z Was, Drodzy Czytelnicy, podzielał to podejście, będziemy musieli je w najbliższym czasie odszczekać i odpokutować. Wszystko przez rewelacyjny serial dokumentalny Miasto Celtics, którego pierwszy odcinek właśnie zadebiutował na platformie Max. To nie tylko pierwszorzędna przekrojówka, która pokazuje nam legendę i duszę najbardziej utytułowanej drużyny w historii NBA, ale i jedna z niewielu w ostatnim czasie okazji do przypomnienia sobie, czym potrafią być Stany Zjednoczone i co naprawdę możemy uznać za fundament tego państwa. Nie ma więc żadnego przypadku, że premierowy odcinek nosi tytuł Ojcowie założyciele, przy czym tu lekcję z historii prowadzą nie Jerzy Waszyngton i spółka, a Bill Russell i inni tytani, którzy współtworzyli jedną z najwybitniejszych sportowych trup wszech czasów. I robią to tak, że wióry lecą.
Skoro swoje serialowe światy dostali już Los Angeles Lakers (cudownie energetyczna i stanowczo zbyt wcześnie zakończona Dynastia zwycięzców) i Byki (przynoszący nadzieję na otwierającym, arcyponurym odcinku pandemii Ostatni taniec), Boston Celtics nie mogli być gorsi. Mówimy tu w końcu o firmie, która na koszykarskim poletku już dawno zyskała status ikony i systematycznie go podtrzymuje, by wspomnieć choćby zeszłoroczne mistrzostwo NBA. I właśnie o to twórcom serialu Miasto Celtics idzie w pierwszej kolejności: zbudować swoisty pomost między przeszłością a teraźniejszością i umocnić go nieustannymi odwołaniami do unikalnej filozofii gry i podkreśleniami, że żaden człowiek nie znaczy więcej niż drużyna. Odpowiedzialni za produkcję idą nawet dalej, próbując uchwycić coś na kształt "duszy" Bostonu; starannie szkicują społeczno-ekonomiczny kontekst, który doprowadził do powstania Celtics i pozwolił im przetrwać zmieniającą oblicze NBA zawieruchę. Zadanie to jest o tyle ułatwione, że autorzy serialu dotarli do ogromu archiwalnych nagrań i niepublikowanych do tej pory wywiadów, a swoje zakurzone szafy i inne kuferki z pamiątkami otworzyli przed nimi ostatni z tych, którzy na własne oczy widzieli pierwszą świetność Celtów. Na tę wyjątkową celebrację stawił się nawet 96-letni dziś Bob "Pan Koszykówka" Cousy, który po ponad 60 latach stwierdza, że mógł zrobić więcej dla swojej relacji z inną legendą, zmarłym prawie 3 lata temu Russellem. Poczułem jakiś dziwny ścisk w gardle. Niby sportowy dokument, a jednak gdzieś tu odbiło się samo życie.
Od Ojców założycieli dowiadujemy się, w jaki sposób Boston Celtics w ogóle się narodzili. Cygaro od cygara odpala legendarny trener i prezes Red Auerbach (tak, znacie go z Dynastii zwycięzców), który z rozbrajającą szczerością przyznaje, jak manipulował zawodnikami, by wydobyć w pełni ich psychologiczno-sportowy potencjał. W trudnej rzeczywistości Stanów Zjednoczonych lat 50. i 60. zasady funkcjonowania drużyny były dla niego ważniejsze niż społeczne nastroje; najpierw bardzo długo trzymał Cousy'ego w transferowej zamrażarce, najprawdopodobniej uznając jego sztuczki z parkietu za niepotrzebne popisy, później ściągał do składu czarnoskórych, którzy nie mieli szans na przejście do innych zespołów. Tak do Bostonu trafił Bill Russell, tytan, jeden z najlepszych koszykarzy w dziejach. Archiwalne wywiady pozwalają nam spojrzeć za kulisy jego fenomenalnie zarysowanej wojny totalnej z Wiltem Chamberlainem – ich rywalizacja była swego czasu motorem napędowym NBA, może nawet większym niż pojedynki Magica Johnsona i Larry'ego Birda w latach 80. Russell ma nam jednak do powiedzenia dużo więcej o samych Stanach Zjednoczonych: o wielopoziomowej segregacji rasowej, wszędobylskich stereotypach i doskonaleniu wiary we własną moc sprawczą, która z czasem rodzi owoce. Jednostka jest w stanie przetrwać nawet najmroczniejsze czasy, jeśli tylko może znaleźć bezpieczne schronienie – a tym na przełomie lat 50. i 60. z całą pewnością był pozornie konserwatywny, tworzony rękoma głównie irlandzko-katolickich imigrantów Boston.
W tym wehikule czasu, który mają dla nas twórcy Miasta Celtics, równie ważne jest jednak dziejowe postscriptum. Już w pierwszym odcinku dokumentu pojawiają się wywiady z zawodnikami obecnego składu Celtów, którzy starają się uchwycić, w jaki sposób filozofia drużyny odcisnęła piętno na ich podejściu do koszykówki. Dochodzi do tego fenomenalny segment poświęcony finałom NBA z 1962 roku, w których Boston zmierzył się z Lakersami. Nie wchodząc zbytnio na terytorium spoilerów: napisać, że ta rywalizacja była zacięta, to właściwie nic nie napisać. Opowie o niej sam Jerry West, ikona Jeziorowców, człowiek, którego sylwetkę widzicie w słynnym logo NBA. Zmarły w zeszłym roku zawodnik tuż przed śmiercią, ponad 60 lat po rzeczonych finałach, wciąż nie mógł przeżyć jednej rzeczy... Tego typu smaczków jest Mieście Celtics znacznie więcej i gorąco zachęcam Was do ich odkrycia. Pod stopami i w głowach zrobi się Wam zielono, być może usłyszycie nawet ten jedyny w swoim rodzaju tumult hali Boston Garden, którego nie można zapomnieć do końca życia. Celtowie wchodzą na boisko, to ich miasto. Legenda musi trwać.
Poznaj recenzenta
Piotr Piskozub


naEKRANIE Poleca
ReklamaKalendarz premier seriali
Zobacz wszystkie premieryDzisiaj urodziny obchodzą
ur. 1996, kończy 29 lat
ur. 1982, kończy 43 lat
ur. 1984, kończy 41 lat
ur. 1954, kończy 71 lat
ur. 1965, kończy 60 lat

