Ocaleni: sezon 2, odcinek 6 i 7 – recenzja
Może i nie jest już tak nowatorsko jak w zeszłych odcinkach, ale seans Ocalonych upływa bez wywoływania większych irytacji. Jak wiemy, w przypadku tego konkretnego serialu, to już ogromny plus.
Może i nie jest już tak nowatorsko jak w zeszłych odcinkach, ale seans Ocalonych upływa bez wywoływania większych irytacji. Jak wiemy, w przypadku tego konkretnego serialu, to już ogromny plus.
Zdawałoby się, że po ostatnim aresztowaniu Bennetta bohaterowie opanowali przynajmniej jedną z problematycznych sytuacji – tę polityczną. Kolejne odcinki pokazują jednak, że to nie koniec problemów i muszę przyznać, że robią to dość zaskakująco. Podoba mi się pomysł z zamachem na McKenzie (swoją drogą to chyba jedyny dobry i niewymuszony cliffhanger w całym serialu) – dopiero to pozostawia głównych bohaterów w panice, a samemu Tanzowi wiąże jednocześnie ręce. Jeszcze przed chwilą chciał zrezygnować z funkcji wiceprezydenta, a teraz sadza się go na tym najwyższym szczebelku władzy. Taki bieg wydarzeń jest dobry dla relacji między poszczególnymi postaciami – widać wyraźnie, że nikt nie może się z tym pogodzić, a zmiana i często dziwna egoistyczna postawa, jaką prezentuje od teraz Darius, dla wielu jest nie do przyjęcia. Dodaje to pewnej dynamiki i podkreśla napięcie między bohaterami. Jego zachowanie rzeczywiście wydaje się często dziwne i nieuzasadnione – chyba po raz pierwszy od dłuższego czasu stanęłam po stronie Liama i Resist, jednak gdzieś w głębi duszy podejrzewam, że i ten chłód to tylko przykrywka. Rozgryzienie Tanza jeszcze przed nami, a na tę chwilę naprawdę nie ma co narzekać – dzięki jego awansowi przynajmniej nie jest monotonnie.
Dodatkowego tempa akcji nadają właśnie wspomniane zamachy – na McKenzie, następnie na samego Bennetta (tak naprawdę cieszę się, że to koniec wątku tej postaci, bo jego nabzdyczona mina w scenach grozy budziła wyłącznie zażenowanie i takiego antagonistę trudno było mi brać na poważnie). Mamy zatem nowego, niezidentyfikowanego jeszcze wroga, któremu muszą stawić czoła główni bohaterowie. Doprawdy, tylko im współczuć... Jak nie asteroida, to uzurpator, jak nie uzurpator, to hakerzy, jak nie hakerzy, to terroryści. Dużo się dzieje w tym Waszyngtonie. I choć na wiele scen nadal trzeba przymykać oko, akcja toczy się do przodu dość wartko i seans przynajmniej nie jest nudny i powolny.
W bieżących odcinkach po raz pierwszy od dłuższego czasu zaznaliśmy chwili normalności. W dodatku – zaskoczenie – za sprawą Jillian, którą traktowałam raczej z dystansem. To, że dziewczyna szuka pocieszenia w grupach wsparcia, jest dość wiarygodne i sceny na otwartej przestrzeni są miłą odskocznią od wnętrz laboratorium czy Białego Domu. Owszem, fakt, że tak szybko przekonała się do pompatycznych mów mentora jakoś mnie nie porywa, ale nie jest też zaskoczeniem – chyba opuściłam serialowi poprzeczkę i zwyczajnie nie spodziewam się, że bohaterowie za każdym razem będą zachowywali się autentycznie.
Wiemy już, że twórcy idą na skróty, bo przedstawienie moralnych rozterek to niepotrzebna strata czasu antenowego. Czasem jednak wciąż to razi – tak jak w wątku Alycii, która najpierw stoi twardo za zasadami Resist, a chwilę później daje się już przekonać Liamowi. Podobnie rzecz ma się z romansami, które w tym serialu błyskawicznie postępują – Liam i Alycia znają się chwilę, a już łączy ich miłość, a Grace, jak gdyby nigdy nic, ucieka w ramiona Alonzo, oddając się chwili uniesienia. Jest to raczej mało wiarygodne i wciąż zbywam takie rzeczy przewróceniem oczu i westchnięciem. Nie warunkuje to jednak odbioru całego serialu, bo w bieżących odcinkach pod względem tempa czy zwrotów akcji wciąż jest całkiem dobrze.
Jeśli chodzi o samą realizację, bardzo spodobała mi się scena pogrzebu McKenzie, przepleciona z monologiem Tanza. Sekwencję zrealizowano zgrabnie, poprawnie, bez zbędnych dłużyzn i niepotrzebnych sentymentów – tak, jak ma być, co jest dużym plusem dla serialu. Na minus muszę zapisać słabiutkie retrospekcje, które pojawiają się w szóstym odcinku – przedstawianie wspomnień w ten właśnie sposób to zabieg bardzo przestarzały, budzący raczej politowanie aniżeli właściwe wzruszenie. Znów nie mogę oprzeć się wrażeniu, że widzowi wkłada się do głowy, co i w jakiej chwili ma dokładnie myśleć, jakie wątki ze sobą łączyć, jak analizować to, co się dzieje. A – nie oszukujmy się - serial nie jest przecież na tyle skomplikowany, by nie ogarnąć go bez tej podpowiedzi.
Na tę chwilę największy problem rysuje się w relacjach między bohaterami. Darius stał się wrogiem wszystkich i kolejne osoby się od niego odwracają, Harris znajduje się na granicy własnej moralności i wytrzymałości, decydując się na torturowanie podejrzanych, Liam jest między młotem a kowadłem i nie wiadomo już, komu można ufać, a komu nie. Posypała się także relacja między Grace a Alonzo – jesteśmy już na etapie, gdy kobieta przyznała się do winy (uwaga: obyło się bez dramatycznej muzyki, postęp!), więc można spodziewać się, że mężczyzna wyciągnie odpowiednie konsekwencje. Kolejne odcinki nie zanoszą się na powolniejsze, bo akcja jest tylko zagęszczana i zagęszczana. Na razie ogląda się to całkiem dynamicznie i na pewno jest lepiej niż w sezonie numer jeden.
Źródło: zdjęcie główne: materiały prasowe
Poznaj recenzenta
Michalina ŁawickaDzisiaj urodziny obchodzą
ur. 1962, kończy 62 lat
ur. 1968, kończy 56 lat
ur. 1988, kończy 36 lat
ur. 1980, kończy 44 lat
ur. 1965, kończy 59 lat