Opowieść podręcznej: sezon 2, odcinek 11 – recenzja
Wydawało mi się, że ostatni odcinek Opowieści podręcznej był najbardziej emocjonalnym epizodem sezonu. Bieżący udowadnia jednak, że może być jeszcze mocniej.
Wydawało mi się, że ostatni odcinek Opowieści podręcznej był najbardziej emocjonalnym epizodem sezonu. Bieżący udowadnia jednak, że może być jeszcze mocniej.
Po tym, jak June zostaje sama w opuszczonym domu, można było się spodziewać, że bieżący odcinek będzie poświęcony przede wszystkim jej. I rzeczywiście – po krótkim wątku z Waterfordami tak naprawdę towarzyszymy wyłącznie Podręcznej, która w samotności próbuje pogodzić się ze swoją aktualną sytuacją. I choć moim pierwszym odruchem było kibicowanie jej w osiągnięciu celu i przygotowywaniu się do ucieczki, twórcy bardzo wyraźnie ostudzali determinację, na każdym kroku udowadniając bohaterce, że istnieją rzeczy, które zwyczajnie ją przerastają. Od braku ubrań w szafie, aż do zacinającej się bramy garażowej – pokonanie tych (zdawałoby się) małych trudności dziś nie jest już dla niej osiągalne, za czym oczywiście stoi coraz większy brzuch. W tym miejscu automatycznie wróciłam myślami do początku sezonu, gdy June rzeczywiście była przez chwilę panią swojego losu. Gdy udało jej się wyrwać z Gileadu i chociaż przez chwilę zasmakować wolności. Bieżący odcinek zaczynamy z dokładnie takimi samymi oczekiwaniami, jednak nie mija dłuższa chwila, a zdajemy sobie sprawę, że tym razem nic z tego. I już wtedy całej opowieści zostaje nadany nieco inny, jeszcze bardziej smutny ton, który dodaje fabule dramatyzmu.
Pozostawiona sama sobie June ma jednocześnie wystarczająco dużo czasu, by przygotować się do porodu. W odcinku numer 11 wszystkie retrospekcje dotyczą właśnie ciąży i szpitalnych chwil przy narodzinach Hanny, w związku z czym od początku jesteśmy przygotowywani na to, że rozwiązanie jest tuż za rogiem. Obserwując te dwie linie czasowe – bieżącą i retrospektywną – możemy dostrzec jeszcze większą różnicę między pierwszą a drugą ciążą. Na obecne nadchodzące na świat dziecko nikt nie czeka. Nie ma szpitala, nie ma wyposażenia, nie ma bliskich, którzy powitaliby je uśmiechem. Wpływa to także na postrzeganie przeze mnie samej June, która podczas porodu Hanny była spragniona wszelkich udogodnień. Teraz nie ma nic takiego do dyspozycji, a mimo to nie panikuje. Gilead niewątpliwie wyrządził w jej życiu ogrom krzywd, ale mimowolnie uczynił ją też osobą znacznie bardziej hardą, niezłomną i gotową na wszystko. Scena porodu jest tego ostatecznym dowodem.
A skoro już o samym porodzie mowa, trzeba przyznać, że twórcy zdecydowali się pokazać go w pełnej krasie. Podręczna wije się i zmienia pozycję, próbując ulżyć sobie z bólu, a fakt, że jej ciało jest widoczne na całym ekranie, wzbudza lekkie onieśmielenie i dezorientację. Ta chwila została pozbawiona jakiejkolwiek intymności, a widz staje się jedynym świadkiem narodzin dziecka. Ten konkretny moment, bardzo umiejętnie przepleciony z retrospekcjami porodu Hanny, to emocjonalna bomba – dawno nie zdarzyło mi się przeżywać czegoś z taką siłą jeśli chodzi o ten serial, za co oczywiście należy się duży plus.
Poza wątkiem Podręcznej tak naprawdę nie mamy okazji obserwować czegokolwiek innego. Dalej nie wiemy co z Nickiem – ba, nie wiedzą tego też sami Waterfordowie, których z ukrycia obserwuje June. Swoją drogą, bieżący odcinek pozwala na przyjrzenie się małżeństwu, które pod nieobecność jakichkolwiek osób trzecich zdejmuje swoją idealną maskę – Fred nie ma żadnych oporów, by krzyczeć na żonę, a ona również świetnie sobie radzi w mówieniu tego, co naprawdę o nim myśli. Czar pryska i oto przed nami zdesperowana dwójka ludzi, która jest w stanie zrobić wszystko, by osiągnąć swoje cele. To prawdopodobnie pierwszy taki kryzys, jeśli chodzi o Komendanta i jego żonę – Serena prezentuje się w tej konkretnej scenie niezwykle autentycznie i szczerze, czego dawno nie mieliśmy okazji widzieć jeśli o tę postać chodzi. I choć ich kłótnia nie ma większego znaczenia dla konkretnej fabuły tego odcinka, jest pewnym zwiastunem zmian, jakie dokonują się regularnie w ich związku w tym sezonie. Trudno mówić tu o małżeńskiej miłości – to układ, który już dawno został wyprany z cieplejszych emocji.
Odcinek numer 11 jest dość subtelny i niespieszny, a zarówno June, jak i widz mają wystarczająco dużo czasu, by psychicznie pogodzić się z tym, co nieuniknione. Podręczna przemierza wielki i pusty dom oglądając domki dla lalek i dziecięce rysunki wykonane ręką Hanny, co przez moment daje nawet cień poczucia, że jest w domu. Bardzo fajnie wypada również krótki moment słuchania muzyki z radia, w którym June dowiaduje się, że mimo wszystko poza Gileadem istnieje jakiś ruch oporu. Scena, w której decyduje się wyłączyć radio odrobinę mnie zaskoczyła, jednak można ją traktować jako fakt, że June przedstawia dobro dziecka ponad swoje własne – to nie jest czas na to, by planować ucieczkę. Teraz trzeba pomóc dziecku w przyjściu na świat i zapewnić mu takie warunki, by na nim przeżyło. Podręczna ryzykuje swoje życie wzywając pomoc i prawdę mówiąc ze smutkiem patrzyłam na to, jak się poddaje. Ale to nie koniec. Bo przecież nie wiemy, kto taki podjechał w ostatniej scenie pod dom. June postawiła wszystko na jedną kartę, jednak nic nie jest jeszcze przesądzone. Co będzie dalej – okaże się już niebawem.
Bieżący odcinek serialu The Handmaid's Tale jest w zasadzie milczący i niespieszny, jednak okazuje się, że są to jego najmocniejsze strony. Elisabeth Moss jest w stanie udźwignąć ciężar fabuły wyłącznie na swoich barkach, tak, że widz nawet nie odczuwa, że wszystkie pozostałe wątki odłożono na razie na dalszy plan – mimo, że to ją obserwujemy we wszystkich scenach, nie miałam poczucia monotonii, a uczucie napięcia nie odstępowało mnie ani na chwilę. W tym tygodniu 8 z dużym plusem i trzymam kciuki, by w kolejnych odcinkach poprzeczka wędrowała coraz wyżej.
Źródło: zdjęcie główne: Hulu
Poznaj recenzenta
Michalina ŁawickaDzisiaj urodziny obchodzą
ur. 1962, kończy 62 lat
ur. 1968, kończy 56 lat
ur. 1988, kończy 36 lat
ur. 1980, kończy 44 lat
ur. 1965, kończy 59 lat