Ostatni taniec: odcinek 9 i 10 (finał serialu) - recenzja
Data premiery w Polsce: 20 kwietnia 2020Ostatni taniec przechodzi do historii, ale w naszych sercach pozostanie na zawsze. Nie może być inaczej, skoro Michael Jordan chce nam pokazać cuda...
Ostatni taniec przechodzi do historii, ale w naszych sercach pozostanie na zawsze. Nie może być inaczej, skoro Michael Jordan chce nam pokazać cuda...
Nie mam już żadnych wątpliwości, że Ostatni taniec jest najlepszym sportowym dokumentem wszech czasów, jednak w końcowym rozrachunku nie to liczy się najbardziej. Dwa ostatnie odcinki produkcji, zaserwowanej nam do spółki przez stację ESPN i platformę Netflix, udowadniają, że The Last Dance staje się czymś znacznie większym. Jeśli powiem, że to najpiękniejszy list miłosny do wspaniałych przeżyć z dzieciństwa czy młodości, mojej i każdej innej osoby pamiętającej zwariowane lata 90., to w tym stwierdzeniu nie będzie ani grama przesady. Wraz z Michaelem Jordanem i jego Chicago Bulls raz jeszcze wyruszyliśmy w jedną z najcudowniejszych podróży, jakie przydarzyły nam się w życiu. Ze ściśniętym gardłem, ocierając łzy, wiedzeni niewyobrażalną potęgą nostalgii – takiej, która w każdy z minionych poniedziałków odczarowywała wszystkie smutki codzienności. Ostatnimi czasy mieliśmy ich aż nadto; Bogu dzięki, że z tej otchłani szarości wyłoniła się Jego Powietrzna Wysokość ze swoimi kompanami, by zatańczyć przed nami akurat ten taniec. Serial finiszuje w sposób najlepszy z możliwych – boiskowe starcia w przestworzach z Indiana Pacers i Utah Jazz siłą rzeczy zaczynają rezonować we wpływie dynastii Byków na kulturę, biznes, politykę, filozofię i cały świat sportu. Ten ostatni w finałowej scenie pokazał nawet swego ducha. Dosłownie i w przenośni; spisane na kartkach i strawione przez ogień wspomnienia zawodników uleciały, zdawałoby się, bezpowrotnie. No cóż... Tylko Czarny Jezus miał moc, by znów je zmaterializować.
Opowiedziana przez Reggiego Millera anegdota o boskich atrybutach Jordana to pierwszorzędne wprowadzenie w końcowy etap tej opowieści. Teoretycznie ma ona pełnić funkcję humorystyczną, jednak po chwili zdajesz sobie sprawę, że wcale do śmiechu ci nie jest. Gdzieś na najgłębszym poziomie to przecież doskonała metafora człowieka rzucającego wyzwanie bogu; jeśli w tej historii jest więc Apollo, to musi być i Marsjasz. Trafiający z precyzją szwajcarskiego zegarka lider Pacers w starciu wcale nie musiał polec, lecz skoro MJ zostawił na parkiecie pot i krew, wynik pojedynku został zapewne zapisany w gwiazdach. Przywołuję je nieprzypadkowo; w ostatnich odcinkach produkcji kilkukrotnie wspomina się, że walczący o 6. mistrzostwo NBA zawodnicy z Wietrznego Miasta zmierzali do celu na oparach. Jordanowi energię wysysali przeciwnicy i... pizza, Scottie Pippen był traktowany prądem, by rozegrać kolejne kilka minut, a Dennis Rodman w swoim stylu postanowił dać nogę z treningu. Byki szukały motywacji w walce z niemocą ciała, wspomnieniu zmarłego ojca czy pookładaniu wrestlera krzesłem. Brzmi zabawnie? Nic z tych rzeczy; napędzający się przy pomocy przeróżnych guseł i innych dziwadeł Bullsi to atleci nad atletami, którzy jak nikt inny w sportowej rzeczywistości pojęli, czym jest wola walki. W zwariowanym świecie najwidoczniej trzeba mieć w sobie coś z boiskowego wariata, który odnajdzie w sobie głód zwycięstwa jeszcze ten jeden raz. Odpowiedzialni za serial wcale nie chcą jednak przedstawiać Byków jako trupy podkoszowych cyrkowców; sama sekwencja poświęcona tragicznej śmierci ojca Steve'a Kerra, cichego bohatera 9. odcinka, ma w sobie ogromny ładunek emocjonalny. A jestem też niemal pewien, że od dziś przynajmniej część fanatyków Bullsów będzie chciała postawić pomnik ochroniarzowi Gusowi.
Sposób poprowadzenia narracji w ostatnich odsłonach serii jest fenomenalny – twórcy zaklinają przeszłość do tego stopnia, że wyniki finałów Konferencji Wschodniej i całej NBA nawet po 22 latach wydają się niepewne. Widać to najdobitniej w znakomitym ujęciu przedstawiającym skamieniałe oblicze Larry'ego Birda, trenera Indiany, tuż po zwycięskim rzucie jego drużyny w 4. meczu; przecież MJ dostał piłkę, mając jeszcze niecałą sekundę na wykończenie akcji... Tego typu smaczków znajdziemy nawet więcej: zbliżenia na twarze pokrzykujących fanów Jazz czy Pacers, Pippen przytulający Jordana w trakcie słynnej i odczarowanej po latach "Flu Game" i okazywanie sobie szacunku przed i po pojedynkach, by przywołać tylko pozdrawiającego żonę Karla Malone'a Jego Powietrzną Wysokość. Jeszcze lepiej jest tam, gdzie autorzy serii pozwalają sobie na narracyjne dygresje w postaci ekspozycji popisów Byków w rytm amerykańskiego hymnu albo Right Here, Right Now Fatboy Slima. Cudowny kontrast muzyczny; to prawdopodobnie do niego będzie pił Barack Obama, który w jednej z finałowych sekwencji stwierdzi, że MJ i Bullsi stali się wyśmienitymi ambasadorami nie tylko sportu, ale całej kultury Stanów Zjednoczonych. Ich orężem w walce o podbój świata nie były przecież media społecznościowe i powtarzane do znudzenia kompilacje najlepszych akcji; "zrobili to wyłącznie przy pomocy swojej gry" – stwierdzi podsumowująca erę Byków dziennikarka.
Stawiam dolary przeciwko orzechom, że przynajmniej część widzów finałowe odcinki The Last Dance odbierze jako swoiste katharsis – po części dla swojego dzieciństwa, po części zaś dla wszystkich osób zaangażowanych w sukcesy legendarnej drużyny z Wietrznego Miasta. Jest coś ujmującego w scenach, w których odrobinę nieśmiały Kerr wspomina ojca i swoje początki przygody z koszykówką, choć na polu sentymentalno-nostalgicznym nawet lepiej sprawdza się to, w jaki sposób wybroniony w oczach opinii publicznej został Jerry Krause. Przedstawionego pierwotnie jako szarą eminencję tej historii dyrektora generalnego Byków w chwalebnych słowach wspomniał Pippen, a twórcy wzmocnili jeszcze tę fabularną woltę przebitkami z autentycznej radości decydenta po zwycięstwach. Prawda o rozmontowaniu dynastii Byków jest znacznie bardziej przyziemna, niż mogliśmy początkowo zakładać. Jeśli jednak MJ po latach przekonuje nas wszystkich, że właściwie cała drużyna była gotowa na stoczenie jeszcze jednej batalii o podbicie NBA, to bardzo chciałbym, aby Ostatni taniec stał się dla tych zawodników najważniejszym z mistrzowskich pierścieni. Zasłużyli na niego całym wkładem w rzeczywistość – tę sprzed ponad dwóch dekad i tę dzisiejszą.
To urok wspomnień i nieokiełznana siła drzemiąca w nostalgii sprawiają, że w Michaelu Jordanie i napisanej przez niego legendzie Byków chcemy dostrzec boiskową, lecz nadal boską moc sprawczą. Nawet jeśli rzesze internautów już teraz w popalającym cygaro i patrzącym samotnie w dal MJ-u widzą analogię do postaci Thanosa po wykonaniu swojego zadania, to jednak nie ta sekwencja jest najlepszym dowodem na to, że Jordan stał się jedną z najbardziej fascynujących i charyzmatycznych osobowości wszech czasów. Dla mnie prawdopodobnie już zawsze kwintesencją tego mitu będzie scena, w której wracający z parkietu Jordan niesie piłkę dla umierającego na raka Gusa. Zwróćcie uwagę na minę ochroniarza – czy w jego obliczu nie spotykają się przypadkiem wszystkie te dziecięce wspomnienia, zarwane noce, podkoszowe boje, łzy smutku, okrzyki zwycięstwa i najbanalniejsze pragnienie bycia zauważonym nawet nie przez historię, a przez drugiego człowieka? To MJ i Byki byli kreatorami naszych marzeń, które po latach przenoszą nas znowu do innego świata. Przybrały formę legendy, teraz tańczą w naszych głowach. Wiecie, co jest najbardziej pokrzepiające? To był pierwszorzędny taniec, ale z całą pewnością nie ostatni, jaki przygotował dla nas los. Potraktujcie go jako wehikuł czasu. Albo cud.
Poznaj recenzenta
Piotr PiskozubDzisiaj urodziny obchodzą
ur. 1973, kończy 51 lat
ur. 1992, kończy 32 lat
ur. 1949, kończy 75 lat
ur. 1985, kończy 39 lat
ur. 1980, kończy 44 lat