Telewizja przez ostatnie lata przyzwyczaiła nas do wszelkiego kalibru scen przemocy, które czasami przewijają się przez ekran niemalże w charakterze ozdobników i elementów scenografii, jakby twórcom wydawało się, że dorzucenie odciętej kończyny tu czy obdartych ze skóry zwłok tam w jakiś sposób uatrakcyjni ich produkcję. Tymczasem przyzwyczajany do takich obrazów odbiorca z czasem przestaje zwracać na nie uwagę i beznamiętnie trawi każdą jatkę razem z kolacją. Zdarzają się jednak produkcje, które potrafią używać brutalnych scen tam, gdzie są one faktycznie nośnikiem fabuły i mają rzeczywisty, silny wpływ tak na bohaterów, jak i na emocje widza, a nie tylko wywołują sensację tym, co jeszcze można pokazać dla samego pokazania. I czasami potrafią jeszcze wspomnianym widzem wstrząsnąć. "Outlander" to serial brutalnie szczery - również w przypadku tego, co przyniósł za sobą finał pierwszego sezonu. Założę się, że wielu widzów zadaje sobie pytanie, czy naprawdę trzeba było to pokazać. To okropne, paskudne i obrzydliwe. Takie jest i takie ma być. Nie da się czegoś takiego pokazać w ładny sposób, bez wywołania w widzu uczucia silnego dyskomfortu, nagłej chęci zwymiotowania i przytulenia kurzu pod kanapą. Tylko w ten sposób możemy w pełni zrozumieć, przez co przechodzi Jamie, poczuć ciężar koszmaru, który niczym wypalone na skórze inicjały pozostawia piętno na całe życie. Tylko w ten sposób można było pokazać, jak pod wpływem fizycznych i psychicznych tortur człowiek powoli zaczyna godzić się na wszystko, zatracając podstawowe poczucie godności aż do ostatecznego poniżenia, kiedy powstaje poczucie winy i uczucie obrzydzenia do samego siebie. Kultura masowa ma tendencję do trywializowania i stereotypizacji gwałtu - rzuca nim lekko na prawo i lewo jako jeszcze jednym wątkiem fabularnym. "Outlander" stawia przemoc seksualną na właściwym miejscu, w rzędzie rzeczy ohydnych, których tak naprawdę nie chcemy oglądać. Ta sama kultura masowa przyzwyczaiła nas też do automatycznego obsadzania kobiet w roli ofiary (nawet serial Starz robił to przecież do tej pory). To kobiety padają ofiarami przemocy seksualnej - mężczyzn ona nie dotyczy, jakby w ogóle nie istniała, bardzo rzadko się o niej rozmawia. "Outlander" łamie ten stereotyp, przy okazji każąc nam zadać sobie pytanie: czy bylibyśmy tak samo zbulwersowani, gdyby na miejscu Jamiego znalazła się Claire? [video-browser playlist="708928" suggest=""] Trzeba mieć odwagę, żeby nie cofnąć się przed zwizualizowaniem takiego wątku w telewizji, mimo że Moore i tak pokazał tylko to, co niezbędne, zanurzając wszystko w mocnym półmroku więziennej celi i oszczędnym kadrowaniu, minimalizując jak to tylko możliwe dyskomfort widza (złagodzono także znacznie ten najbardziej upokarzający dla Jamiego aspekt). Ale trzeba chyba jeszcze więcej odwagi, żeby to zagrać, a do tego zrobić to tak dobrze jak Sam Heughan i Tobias Menzies. Jak się okazuje, to nie jedyny stereotyp, który łamie finał sezonu. Do tej pory można było odnieść wrażenie, że - podobnie jak w innych tego typu historiach - bohaterka skończy w roli tak zwanej „damy w opałach” i pozwoli ratować się ukochanemu z kolejnych opresji. Ostatecznie tak się jednak nie dzieje i w "To Ransom a Man's Soul" (a nawet wcześniej) następuje kompletne odwrócenie ról. To Claire jest bohaterem, rycerzem na białym koniu, Orfeuszem, który zejdzie do piekła, żeby wyprowadzić z niego swojego męża, nie oglądając się za siebie. Czy ten finał ma jakieś wady? W moim odczuciu niestety tak. Zabrakło jednego odcinka, który pozwoliłby nie zredukować do kilku krótkich scen jednego z najładniejszych rozdziałów powieści (zupełnie nie pojmuję, czemu w zamian za to nie zrezygnowano z "The Search"). Nawet jeśli odżałujemy tygodnie, a nawet miesiące spędzone przez Fraserów w opactwie wśród mnichów, powolny proces leczenia Jamiego, spokój, jaki odnajduje obydwoje bohaterów, filozoficzne dysputy Claire i brata Anzelma, powolne odbudowywanie relacji emocjonalnych i fizycznych (choć może Moore zostawił część tego na kolejny sezon); nawet jeśli odłożymy na bok książkę i skupimy się na samym serialu, "To Ransom a Man's Soul" pozostaje nadal odcinkiem niezbalansowanym. Koszmar Wentworth nie zostaje zrównoważony przez powolne wychodzenie z mroku. Nawet tempo i sposób, w jaki Claire stawia na nogi człowieka, który dopiero co usilnie próbował się zabić, wydają się dość niewiarygodne. To wszystko trwa za krótko, dzieje się za szybko, za bardzo na łeb na szyję, jakby najbardziej liczyła się akcja, w momencie, kiedy aż się prosi o chwilę wytchnienia, zatrzymania się i spojrzenia w głąb. I nawet wizualnie piękna scena na statku, jakże romansowa (aż nieco kiczowata), pozwalająca złapać wreszcie oddech po wszystkich klaustrofobicznych pomieszczeniach, w których rozgrywa się akcja odcinka, nie jest w stanie zastąpić tego odczucia katharsis i być wystarczającą gratyfikacją dla widzów, którzy sami jeszcze nie zdążyli otrząsnąć się z traumy Wentworth. Rozumiem, że Moore chciał dać widzom w nagrodę jakiś happy ending, ale akurat takim zakończeniem podkopał nieco emocjonalną siłę tego, co odważył się pokazać wcześniej. Czytaj również: „Constantine” nie żyje. Oficjalnie nie będzie 2. sezonu Tak samo, jak trudno ogląda się ten odcinek, jest także trudno go ocenić. Pomimo wszelkich jego wad i zakończenia, które zbyt szybko przeskakuje od koszmaru do radości, umniejszając poniekąd w uproszczony sposób na chwilę obecną ciężar traumy bohaterów, jest to odcinek wyjątkowy w telewizyjnym krajobrazie, łamiący stereotypy, schematy i tabu (nie mówiąc już o tym, że po raz kolejny rewelacyjnie zagrany) - i podobnie jak wcześniej „The Wedding”, tworzący historię telewizyjnych seriali.
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj