Riverdale: sezon 3, odcinek 15 – recenzja
W najnowszym epizodzie Riverdale zabiera się za dekonstrukcję amerykańskiego snu. Założenie szczytne, ale wykonanie jak zwykle pozostawia wiele do życzenia. Serial przyzwyczaił nas już do tego, iż niezależnie, jak ciekawy tematy by podejmował i tak wyłoży się w trakcie jego zgłębiania.
W najnowszym epizodzie Riverdale zabiera się za dekonstrukcję amerykańskiego snu. Założenie szczytne, ale wykonanie jak zwykle pozostawia wiele do życzenia. Serial przyzwyczaił nas już do tego, iż niezależnie, jak ciekawy tematy by podejmował i tak wyłoży się w trakcie jego zgłębiania.
Gladys jest nową antagonistką Riverdale. W związku z tym siła ciężkości zostaje przeniesiona na rodzinę Jugheada. To właśnie FP i pozostali dostają najwięcej czasu ekranowego. Fabuła skupia się na machlojkach „pani domu”, która owija sobie wokół palca wszystkich członków rodziny Jonesów. Twórcy nie mają skrupułów, aby zmieniać o 180 stopni charaktery i osobowości bohaterów. Bieżąca sytuacja wymaga, aby FP stał się poczciwym i nieco gapowatym małomiasteczkowym szeryfem. Przechodzi on więc metamorfozę w owego jegomościa. Dzięki temu jawi się jako ofiara Gladys. Swoją drogą, antagonistka jest tak stereotypowa i schematyczna, że trudno odnaleźć w jej postaci coś ciekawego i świeżego. Działania antybohaterki da się przewidzieć z dużym wyprzedzeniem. Działa wedle klisz fabularnych obowiązujących w setkach filmów oraz seriali klasy B. Z sardonicznym uśmieszkiem na ustach wikła wszystkich w swoje szwindle, prowadząc przy okazji liczne brudne interesy. Jest to mało przekonujące, chociaż trzeba uczciwie przyznać, że wprowadzenie się Jonesów do rezydencji Cooperów jest dość oryginalnym posunięciem. Osobliwym i kuriozalnym, ale też całkiem zabawnym i dającym wiele możliwości na zabawę konwencją. Miejmy nadzieję, że w przyszłości coś z tego będzie, bo już dawno twórcy nie mrugali do fanów popkultury.
Postawa FP względem matki Jugheada kontrastuje z wizerunkiem człowieka, jakim szeryf niegdyś był. Mimo że twórcy dość beztrosko zmieniają osobowość FP, można zrozumieć tę metamorfozę. Bohater postanowił porzucić destrukcyjne życie na rzecz rodziny i stabilności. Dużo bardziej wymyślna jest przemiana, którą przechodzi Hiram Lodge. Z króla ciemności staje się dobrym wujkiem. Serial wygasza wątek Lodge’ów. Hiram zakłada kapcie, Hermione znika całkowicie, a Veronica ponownie staje się seksowną nastolatką. Twórcy nawet nie próbują przekonać nas, że w psychice bohaterów następują zmiany, wpływające na ich działania i wybory. Postacie przeobrażają się, jak w proceduralnych kreskówkach – osobowość bohaterów dostosowywana jest do potrzeb danego wątku.
Niezmienny pozostaje jedynie nasz rudowłosy umięśniony heros. Twórcy dwoją się i troją, aby wprowadzić Archiego w intrygujący i ciekawy wątek. Niestety ich działania spalają na panewce z kilku powodów. Po pierwsze postać Andrewsa była niewłaściwie prowadzona mniej więcej od początku drugiego sezonu. Twórcy, chcąc zrobić z rudego bohatera ostatniej akcji, potraktowali go jak ludzika z plasteliny, którego można modelować wedle potrzeb. Przez takie rozwiązania szybko stał się niewiarygodny. Po drugie, konstrukcja fabularna trzeciego sezonu leży i kwiczy, a ofiarą takiego stanu rzeczy jest właśnie biedny Archie. Niepozornie zszedł na dalszy plan i mimo usilnych starań twórców bardzo chce tam pozostać.
Tym razem bohater ponownie zdejmuje koszulkę, zakłada rękawice bokserskie i staje do bijatyki na ringu. Aby atmosfera była jeszcze bardziej gorąca, sekwencja walki zostaje przepleciona erotyczną sceną z udziałem Cheryl i Toni. Całość ubarwiono zmysłowym utworem muzycznym. Jaki jest tego efekt? Czy starania twórców, aby było gorąco, seksownie i intensywnie, dały oczekiwany wynik? Każdy powinien ocenić ten segment według własnego poczucia estetyki. Trzeba jednak przyznać, że podobne audiowizualne intensywne wstawki są mocną stroną Riverdale. Gdy bohaterowie przestają mówić, fabuła na chwilę się zatrzymuje, jest na czym zawiesić oko. Tym razem sytuacja się powtarza, choć sam kontekst walki Archiego to prawdziwe kuriozum. Do sali treningowej przybywają gracze G&G, stając do walki z Czerwonym Paladynem. Dostajemy więc kolejkę geeków, którzy raz po raz zaliczają glebę po mocnym sierpowym Andrewsa. Na końcu (a jakże) pojawia się finałowy boss w postaci byłego strażnika więziennego. Archie oczywiście odnosi sukces, a widz zastanawia się, po co to właściwie było.
Na urodzinach FP pojawia się Fred Andrews, czyli nieodżałowany Luke Perry i jest to chyba najlepszy moment odcinka. Aktor ma kilkusekundową scenę, mimo to ogląda się go z wielką nostalgią. Riverdale nigdy nie był serialem najwyższych lotów, ale sympatyczny Fred zawsze wywoływał pozytywne odczucia. Teraz, jak go zabraknie, ciężko będzie chwycić się czegoś stabilnego w tym oceanie głupotek fabularnych i mało interesujących postaci. No chyba że brzytwy, ale w przypadku Riverdale, byłoby to bardzo niewskazane. Poziom kolejnych odcinków może nieźle poharatać nasze poczucie estetyki.
Źródło: zdjęcie główne: CW
Poznaj recenzenta
Wiktor FiszDzisiaj urodziny obchodzą
ur. 1972, kończy 52 lat
ur. 1982, kończy 42 lat
ur. 1969, kończy 55 lat
ur. 1990, kończy 34 lat
ur. 1979, kończy 45 lat