Rozdzielenie: sezon 1, odcinek 9 (finał sezonu) - recenzja
Data premiery w Polsce: 18 lutego 2022Patrząc na finał 1. sezonu Rozdzielenia z perspektywy obranej konwencji, możemy mówić o czystej perfekcji. To esencja wszystkiego tego, co do tej pory serial nam proponował.
Patrząc na finał 1. sezonu Rozdzielenia z perspektywy obranej konwencji, możemy mówić o czystej perfekcji. To esencja wszystkiego tego, co do tej pory serial nam proponował.
Ostatni epizod Rozdzielenia trwa ponad czterdzieści minut, ale dla widzów będzie to zaledwie chwila. Rozpoczynając seans, zostajemy wciągnięci w świat opowieści i po chwili zdajemy sobie sprawę, że oglądamy napisy końcowe (poprzedzone, a jakże, okrutnym cliffhangerem). Przez całą długość odcinka jesteśmy jakby odcięci od świata i w napięciu śledzimy poczynania bohaterów. Cóż za fenomenalny efekt udaje się uzyskać twórcom Rozdzielenia w finale sezonu. Nie wierzę, że ktoś, kto śledził serial od początku, nie dał się urzec wspaniałej formie konkluzji. The way we are wytrzymuje porównania z klasykami dreszczowców i thrillerów. Po seansie epizodu dziadek Alfred z pewnością pokiwałby głową z uznaniem, aprobując poczynania scenarzystów i reżysera.
Finał Rozdzielenia zasługuje na tak wysoką ocenę nie dlatego, że jest wiekopomnym widowiskiem bijącym na głowę wszystko to, co do tej pory pokazano na małym ekranie. To też nie jest epizod zasługujący na miano kultowego telewizyjnego klasyka. Czas oczywiście pokaże, jak Rozdzielenie rozwinie się i czy zaznaczy swoją obecność w popkulturze, ale fenomen konkluzji sezonu leży gdzie indziej. The way we are dostarcza z nawiązką wszystko to, co format obiecał w pierwszej części serii. Również z nawiązką wyczerpuje środki znamienne dla podjętej konwencji i ani na moment nie idzie na artystyczny kompromis. Przy doskonałej realizacji i klimatycznej oprawie audiowizualnej zarządza napięciem w sposób satysfakcjonujący, dzięki czemu w przeciągu odcinka nie ma ani grama dłużyzny. Na wielkie uznanie zasługuje też znakomicie poprowadzona narracja. To właśnie dzięki odpowiedniemu manewrowaniu trzema wątkami (a w zasadzie czterema – nie zapominajmy o Dylanie), twórcom udaje się utrzymać emocje praktycznie przez cały czas na tak wysokim poziomie. Wszystko to składa się na obraz odcinka mającego znamiona doskonałości. Stąd tak wysoka ocena.
Oczywiście malkontenci znajdą w finale kilka motywów idealnie nadających się na łyżkę dziegciu. Mark i Helly szczęśliwie znajdują się w sytuacjach, które bardzo szybko naświetlają im kontekst życia alterów. Helly może nawet oglądać na ekranie historię odpowiedniczki, a Mark ma pod ręką najbliższych sobie ludzi, którzy niczym NPC w grach komputerowych tłumaczą mu szczegóły życia jego zewnętrznej wersji. Również wątek Irvinga może zawieść oczekiwania co poniektórych. Podczas gdy Mark i Helly grają o najwyższe stawki, a napięcie w ich historiach sięga zenitu, Irving zmaga się ze sprawami osobistymi. Wszystkie powyższe kwestie łatwo jednak wybronić. Owszem, twórcy stosują w wątkach Marka i Helly fabularną umowność, ale można przymknąć na nią oko, bo przecież dostajemy w jej efekcie pierwszorzędny thriller, którego kierunek trudno przewidzieć. Irving natomiast także toczy niebagatelną walkę. Co jest ważniejsze niż miłość? W decydującym momencie, z godną pozazdroszczenia odwagą, postanawia zmienić życie swojego altera, ruszając do drzwi Burta. Ta sytuacja również może pociągnąć za sobą nieprzewidziane reperkusje, więc narzekanie na niską intensywność wątku Irvinga jest mało zasadne.
Przy tym całym natężeniu emocji i napięcia twórcom nadal udaje się podbudowywać opowieść parabolami z pogranicza egzystencjalizmu i filozofii oraz interesująco rozwijać świat, w którym toczą się wydarzenia. Przepiękny jest moment, gdy Mark z Lumon wyznaje, że napisana przez Rickena książka zmieniła jego życie. Autor, którego najbliżsi traktują z pobłażaniem i z przymrużeniem oka, okazuje się mesjaszem rozdzielonych. Również u Helly wiele się wyjaśnia. Wygląda na to, że ekipa z Lumon próbuje wprowadzić coś na kształt niewolnictwa, mającego służyć już nie tylko w celach zawodowych, ale także (jak w przypadku żony senatora) przy sprawach osobistych. Temat wciąż ma w sobie głębię, którą warto, a nawet należy eksplorować.
Tym większy szacunek dla twórców, którzy nie idą drogą Zagubionych i tym podobnych seriali. Nie kreują nieprzerwanie „tajemniczych tajemnic” i nie zarzucają nas enigmami na każdym kroku. Finał naprawdę dużo wyjaśnia, a główne niewiadome są właśnie na płaszczyźnie przesłania – idei samego rozdzielenia i reperkusji z nim związanych. Nikt nas tu nie mami zagadkami mającymi siłę kapiszonów. Wszystko podporządkowane jest zrozumieniu tego, czym jest rozdzielenie, czemu służy i co mają na celu ludzie próbujący zrobić z niego masową usługę. Niewolnictwo przyszłości, a może przejęcie kontroli nad światem przez korporacje? A co się stanie, gdy nastąpi rewolucja? Czy rozdzieleni mają szansę być obywatelami nowej kategorii? Co jeśli zostaną oni w permanentnym ideologicznym konflikcie ze swoimi alterami (vide Helly).
Pierwszy sezon Rozdzielenia w finezyjny sposób łączy konwencję dreszczowca z egzystencjalną parabolą. Te dwa kierunki koegzystują w tym serialu wręcz symbiotycznie, uzupełniając się praktycznie na każdym kroku. Do tego dochodzi jeszcze scenariuszowa precyzja – zauważmy, że każda postać odgrywa rolę, która odpowiednio wybrzmiewa w finale. Nie ma mowy o zmarnowanym potencjale i niepotrzebnych wątkach. Dodajmy do tego jeszcze reżyserski styl Bena Stillera, który chyba po raz pierwszy wybrzmiewa tak autorsko, a otrzymamy prawdziwy must see dla każdego popkulturowego serialomaniaka. Cliffhanger z jednej strony frustruje, z drugiej dopełnia formę serialu. Paradoksalnie to najbardziej naturalne zwieńczenie zakończonego właśnie etapu Rozdzielenia.
Poznaj recenzenta
Wiktor FiszDzisiaj urodziny obchodzą
ur. 1962, kończy 62 lat
ur. 1968, kończy 56 lat
ur. 1988, kończy 36 lat
ur. 1980, kończy 44 lat
ur. 1965, kończy 59 lat