Star Trek: Discovery: sezon 3, odcinek 13 (finał sezonu) - recenzja
Data premiery w Polsce: 25 września 20173. sezon Star Trek: Discovery rozczarował, chociaż miejscami widziałem światełko w tunelu. Finał niestety jest podsumowaniem wszystkiego, co było w nim złe.
3. sezon Star Trek: Discovery rozczarował, chociaż miejscami widziałem światełko w tunelu. Finał niestety jest podsumowaniem wszystkiego, co było w nim złe.
Star Trek: Discovery rozpoczyna finał dość dynamicznie. Mamy potężną zawieruchę w siedzibie Gwiezdnej Floty, gdy Osyraa stara się uciec z Discovery. To jest ten moment, gdy finał ma rozmach, który oczekuje po tego typu odcinkach, zwłaszcza seriali science fiction. Jest efekciarsko i nawet interesująco, bo dzieje się na ekranie całkiem dużo.
Dynamiczne widowisko, wręcz niepodobne do Star Treka, daje o sobie znać na wielu etapach finału. Także na pokładzie Discovery, w którym dochodzi do batalii mającej na celu odbicie statku. Z jednej strony jest trochę typowo, ale sprawnie to realizowano. Walka Burnham z Osyraą czy Booka z jej zastępcą to bójki poprawne, z odpowiednio rozłożonymi akcentami i - powiedzmy sobie szczerze - dość banalnymi finałami. Są to zagrywki typowo hollywoodzkie, w których bohaterowie kończą wszystko jakimś one-linerem i odchodzą w stronę zachodzącego słońca. Jednak z drugiej strony, to przecież odgrzewanie schematów w dość nieumiejętny sposób, bo w obu przypadkach nie było czuć stawki, zagrożenia czy emocji. Finały były oczywistością, gdyż na tym etapie wiemy, że twórców nie stać na odważne i ciekawe zabiegi ubogacające produkcję. Nie zrozumcie mnie źle, to wszystko ogląda się naprawdę lekko, ale z obojętnością, gdy efekciarstwo nie stało się narzędziem budowania historii.
Najgorzej wypadają perypetie Tilly i reszty załogi Discovery po tym, jak Osyraa odcięła im tlen. Przede wszystkim scenariuszowe niefrasobliwości zaczynają raz po raz przekraczać granicę dobrego smaku. Czego nas popkultura nauczyła o sytuacjach braku tlenu? Nie marnujemy go na rozmowy. Co robią bohaterowie? Gadają sobie w najlepsze o głupotach, co nie ma żadnego znaczenia w momencie, gdy muszą zrobić coś, co uratuje ich życie. Zresztą cały motyw wypada fatalnie, bo znów reżysersko jest słabo. Nieumiejętne manipulowanie emocjami widzów sugeruje, że może ktoś zginie, ale koniec końców wiemy, że wszyscy przeżyją i uściskom nie będzie końca. Nie mówię, że twórcy Star Trek: Discovery mają zabijać bohaterów jak w Grze o tron. To nie miałoby sensu, bo poza Tilly widzimy same bezimienne postacie, które teraz dostają swoją minutę na bycie kimś więcej niż statystą na mostku. Wiele filmów i seriali pokazało jednak, że można budować emocje i poczucie niepokoju o losy postaci bez ich ciągłego uśmiercania, więc nie jest to niewykonalne. Po prostu twórcy STD idą na łatwiznę i to czuć aż nadto, bo każdy widz wie doskonale, że cokolwiek się wydarzy, Michael uratuje sytuację.
Cały motyw z Zapłonem to największe nieporozumienie 3. sezonu Star Trek: Discovery. Myślę, że po poprzednim odcinku trudno coś więcej na ten temat dodać, ale twórcy zapewnili argumentów, które jedynie pogłębiły banalność motywu. Powiązanie go z stanem emocjonalnym Su'Kala w momencie śmierci matki jest zagraniem strasznie płytkim i manipulującym emocjami widzów. Jak niedorzecznie to brzmi, gdy powiążemy powyższe wydarzenie z czymś, co rozwaliło system polityczno-społeczny w galaktyce. Takie pomysły wołają o pomstę do nieba. I cały ten wątek w tym odcinku jedynie pogłębia problem, pokazując Saru w dość dziwny sposób. Jasne, zrozumieć można empatię bohatera i chęć pomocy młodemu przedstawicielowi tej samej rasy, ale twórcy popadają w totalne skrajności bez żadnego fabularnego usprawiedliwienia. Przez cały sezon pokazują nam Saru jako ostoję idei Gwiezdnej Floty i kapitana, który dobrze spełnia się w tej roli. I wszystko po to, by na koniec po prostu zlekceważyć to, co budowano przez te odcinki, bo Saru chce się bawić w niańkę. Pod kątem charakterologicznym i rozwoju postaci ten motyw nie ma najmniejszego sensu i został wprowadzony, bo twórcy musieli zrobić miejsce na mostku. Jeśli jednak to doprowadzi do minimalizacji roli jedynej sensownej postaci, jaką ten serial miał, to 4. sezon zapowiada się źle. Do tego absurdalnie niedorzeczny jest też wątek Greya, który bez żadnego wyjaśnienia ot tak pojawia się w symulacji holograficznej i ma swoje 5 sekund znaczenia w historii. Nie wiemy, czemu Adira go widzi, ale wprowadzenie takiego motywu bez pogłębienia tematu jest tworzeniem wątku po linii najmniejszego oporu. Ot, kolejny przykład na to, że pomimo dobrych intencji, nie było żadnego pomysłu na wątek Adiry i Greya, więc twórcy szyli na żywca, mając nadzieję, że może będzie ok.
Gdy po bezproblemowym odbiciu mostka Tilly mówi ot tak, że to Michael Burnham ma nimi dowodzić, trudno to zaakceptować, bo po raz kolejny mamy w finale fabularną decyzję bez najmniejszego sensu. Tilly przez cały sezon miała ciekawy wątek rozwoju z dość nieśmiałej nerdki do numeru 1 na mostku Discovery. Była to dość dobra i sprawnie przeprowadzona ewolucja, która idealnie pasowała do tej postaci. I co? O tak zostało to ucięte, bo Tilly musi oddać pole wszechwiedzącej, perfekcyjnej Michael. Nazwać to nieporozumieniem... to za mało! Marnowanie potencjału, brak konsekwencji i wpisywanie wszystkiego w ustalonym trend: Burnham ratuje wszystko i wszystkich. Dlatego też, gdy koniec końców admirał mianuje Michael nową kapitan Discovery, to... tak naprawdę brak mi słów, by opisać, jakie to jest złe! Przecież samą ideą Star Trek: Discovery było osadzenie w centrum postaci, która nie jest kapitanem, więc po co to zmieniać? Przez te sezony nie ma żadnej wzmianki, że ten pomysł był brany pod uwagę. Jednocześnie jednak twórcy cały czas popadali w totalne skrajności, budując wrażenie, że losy galaktyki są na barkach Michael Burnham. 3. sezon to potwierdził, a finał jedynie stał się kropką nad i. A to jest duży problem, bo takie kształtowanie bohaterki bez wad, która zawsze uratuje dzień, bo tak, jest nudne i wręcz antypatyczne. To nie przyciąga do serialu, gdy oglądając historie wiemy, że nic tu nie ma znaczenia, bo Michael zawsze wygra i będzie najmądrzejszą osobą wszędzie. Dlatego też być może motyw z kapitan to po prostu zaprzestanie udawania, że Burnham nie jest alfą i omegą świata Star Treka i łatwiej będzie im to wyjaśniać, gdy otrzyma taką rolę. Szkoda tylko, że nie czuć w tym za grosz potencjału czy fabularnego usprawiedliwienia. Saru i Tilly zostali odsunięci głupio, banalnie i bez najmniejszego sensu po to, by Burnham była na czele. Po 3. sezonie to Tilly zasługiwała na stanowisko kapitana, a to sugeruje zmienianie koncepcji w trakcie.
To był sezon z potencjałem i obietnicą świeżości, ale twórcy zmarnowali wszystko spektakularnie. Zamiast nowatorskich pomysłów, zaskakujących rozwiązań, które skierują Star Treka w nowe, niezbadane rejony, oferowano nam banały, schematy i kiepskie decyzje na czele z Burnham jako kapitan. Ten kluczowy motyw na pewno zniechęci wielu widzów do powrotu w 4. sezonie.
Poznaj recenzenta
Adam SiennicaDzisiaj urodziny obchodzą
ur. 1962, kończy 62 lat
ur. 1968, kończy 56 lat
ur. 1988, kończy 36 lat
ur. 1980, kończy 44 lat
ur. 1965, kończy 59 lat