Supergirl: sezon 6, odcinek 13 - recenzja
Supergirl stacza się po równi pochyłej. Nie może być inaczej, skoro legwan w serialu robi za smoka, a na ekranie padają nawiązania do słynnej historii biblijnej.
Supergirl stacza się po równi pochyłej. Nie może być inaczej, skoro legwan w serialu robi za smoka, a na ekranie padają nawiązania do słynnej historii biblijnej.
To ptak! To samolot! Nie, to tornado największych debilizmów we współczesnej telewizji. Supergirl w kwestii romansu z fabularną głupotą żadnych jeńców brać nie zamierza; w odcinku o wymownym tytule The Gauntlet twórcy produkcji stacji The CW po raz enty przeskakują nie tylko rekina, ale i przy okazji smoka - ten ostatni powstaje zresztą po powiększeniu sympatycznego legwana, bo dlaczego by nie? Brakuje mi już słów na opisanie absurdów, które przychodzi nam obserwować na ekranie. Jeśli tak dalej pójdzie, w najbliższej przyszłości będę zmuszony Wam je rozrysować, a przecież żaden ze mnie Picasso. Mam z nim tyle wspólnego, co serialowi bohaterowie z piątą klepką, czyli zupełnie nic. Choć poczciwi Super-Przyjaciele raz po raz odwołują się do aspektów naukowych z procentami, kalkulacjami i rachunkiem prawdopodobieństwa na czele, w rzeczywistości każdy z nich powinien dostać swoją chatkę w Pacanowie. Są po prostu chodzącymi uosobieniami istoty kretynizmu, ciemiężonymi od lat przez scenarzystów i najlepiej wypadającymi tam, gdzie przychodzi im w zwolnionym tempie wylądować na ścianie i innym słupie. Nawet bohaterowie filmu Głupi i głupszy jawią się przy nich jak krynice mądrości.
Jeśli zastanowicie się przez chwilę nad opisem fabuły The Gauntlet (na co, broń Boże, nie traćcie czasu - zrobię to za Was!), zdacie sobie sprawę, że właśnie natrafiliście na kwintesencję ekranowego cringe'u. Cóż innego powiedzieć bowiem o odcinku, w którym legwan udający smoka został zespawany z... historią o Dawidzie i Goliacie? Zaczyna się dziwacznie: Nyxly odkrywa, że w muzeum National City mieści się Totem Odwagi, który zamanifestował swoją obecność jako proca w trakcie wspomnianego, biblijnego pojedynku. Chochlik z 5. wymiaru walczy o przedmiot z Teamem Supergirl, a Kara w przypływie natchnienia laserowym wzrokiem rozdziela artefakt na dwie części. Dziewczyna ze Stali i jej przeciwniczka doświadczają wizji, które są de facto testem: kobiety cofają się do momentów życia, w których rzekomo zabrakło im odwagi. Sęk w tym, że rozbicie totemu doprowadziło do chaosu wśród osób obecnych w muzealnej kawiarni. Nie dość, że każdy z nich zamienił się w cymbała z większym poziomem niezłomności, to jeszcze w tym samym miejscu dochodzi do bójki wszystkich ze wszystkimi. Alex napada na smoka, Brainy dostaje po twarzy od ludzi w fartuchach, jakaś kobieta okłada krzesłem znajdującego się obok sąsiada. Koniec końców Supergirl poświęca swoją część artefaktu, co rodzi jej psychiczne połączenie z Nyxly. Wracają też wyjawiająca prawdę o powiązaniach z czarownicami Lena i najważniejsza telewizyjna superbohaterka wszech czasów, Kelly.
Kuriozalny przypadek panny Olsen jest w gruncie rzeczy papierkiem lakmusowym całej obecnej kondycji produkcji. Postać, która jak do tej pory zajmowała się głównie siedzeniem na kanapie i wyznawaniem Alex miłości, niejako z nudów postanowiła zostać nową wersją Guardiana. Po tygodniu groteskowych treningów jest już pełnoprawną członkinią kompanii Dziewczyny ze Stali, która na placu boju z piorunami ochrania tarczą swoją lubą - właściwie nawet chętniej oglądałbym Kelly jako piorunochron na moim dachu niż na ekranie. Fatalnie wypada również wątek Leny, zwłaszcza w czasie jej konfrontacji z hologramem irytującej wiedźmy z Kryptona; zabieg ten należy w pierwszej kolejności postrzegać jako pretekst do przełożenia fabularnej zwrotnicy na inne tory. Nikt ich wcześniej nie dostrzegał, ale kogo to właściwie obchodzi? Sprawy mają się podobnie z elementem opowieści, który powinien robić za narracyjne paliwo: jatka Supergirl i jej nie do końca rozgarniętych sługusów z Nyxly to przetrącona zabawa w kotka i myszkę, którą absolutnie w każdym momencie można zmodyfikować do aktualnych potrzeb. Okładanie się krzesłami? Ależ proszę. Magiczne świecidełka z biblijną genezą? Nie ma żadnego problemu. Smok wyciągany z kapelusza? Oczywiście. Odpowiedzialni za tę produkcję przestali dostrzegać różnicę między "fabularną głupotką" a "idiotyzmem" - dwoją się i troją, by przekonać nas, że Supergirl jest fajowa, a jeśli jej nie pokochasz, to czeka na Ciebie środkowy palec. Ciekawe, czy po jego odrąbaniu okaże się, że też jest mistycznym totemem?
Wiara w to, że finałowy sezon serialu The CW zmierza we właściwym kierunku, jest tak zasadna, jak nadzieja na napisanie przez Andrzeja Gołotę doktoratu z promieniowania Hawkinga. Odwołuję się w tym miejscu do czarnych dziur nieprzypadkowo: ta o nazwie Supergirl to istne monstrum ulokowane w samym centrum galaktyki Brednia. Pożera wszystko, co napotyka na swojej drodze - od kotków, sów i legwanów po religijne księgi i ekspresowe obliczanie siły wyładowań atmosferycznych. Ot, ekranowy Lewiatan tępoty umysłowej, udający opowieść o superbohaterach. Jedyne pokrzepienie wynika z faktu, że powoli docieramy do horyzontu zdarzeń tego straszydła. Postacie są tu nienaturalnie rozciągane, czas wariuje, nauka przywodzi na myśl albo magię, albo kurtyzanę, a nicość chce wydać swój ostatni okrzyk. Parafrazując klasyka: "W takiej ciszy - tak ucho natężam ciekawie, że słyszałbym głos Kelly Olsen. Bla bla, hihi, łubudu - no dobra, jedźmy, to tylko obciach woła".
Poznaj recenzenta
Piotr PiskozubDzisiaj urodziny obchodzą
ur. 1962, kończy 62 lat
ur. 1968, kończy 56 lat
ur. 1988, kończy 36 lat
ur. 1980, kończy 44 lat
ur. 1965, kończy 59 lat