The 100: sezon 4, odcinek 13 (finał sezonu) – recenzja
Finałowy odcinek sezonu stoi pod znakiem wyścigu z czasem. I to w dosłownym tego słowa znaczeniu, ponieważ nad głowami Clarke i jej przyjaciół wisi odliczający zegar. Niestety, kreatywność twórców przegrywa walkę z zasadami fizyki, pozostawiając posmak niedowierzania po zakończonym seansie.
Finałowy odcinek sezonu stoi pod znakiem wyścigu z czasem. I to w dosłownym tego słowa znaczeniu, ponieważ nad głowami Clarke i jej przyjaciół wisi odliczający zegar. Niestety, kreatywność twórców przegrywa walkę z zasadami fizyki, pozostawiając posmak niedowierzania po zakończonym seansie.
Nie ma co się oszukiwać, że odcinek Praimfaya jest realistyczny i logicznie dopracowany. Główna akcja skupia się przede wszystkim na przygotowaniu nastolatków do lotu w kosmos. Cała reszta, jak to bywa już w zwyczaju serialu, została uproszczona do granic możliwości. Wątek podziemnego schronienia i zjednoczonych w nim klanów został ograniczony do jednej sceny, w której Octavia oficjalnie przejmuje dowodzenie. Milczeniem pominięto kilka naprawdę interesujących pomysłów, które pojawiły się po poprzednim odcinku. Chociażby sposób, w jaki Skaikru wybrało setkę ocalałych, miał w sobie potencjał na kilka mocnych i wyrazistych scen, które śmiało mogły być dobrym uzupełnieniem finału. Niestety, nie skorzystano z tej okazji. Nie było żadnej reakcji mieszkańców na wieść, kto został wybrany i jak do tego doszło. Pominięto również całkowicie wątek Abby, na który położono nacisk poprzednio. Wydawać by się mogło, że o wiele bardziej sprawdziłby się dwugodzinny epizod, podczas którego na spokojnie można by było podopinać poszczególne wątki.
A tak uwaga widzów została skupiona w dużej mierze na Clarke i Bellamym, którzy to w końcu dostali swoje pięć minut. Wyznaniom i uściskom nie było końca, tak samo jak z zapewnieniem słuszności swoich wyborów. Wspólne doświadczenia i ciężar decyzji, które obydwoje musieli podejmować w trakcie poprzednich sezonów, wypłynęły teraz na wierzch, pokazując, jak blisko ze sobą jest ta dwójka. I nie chodzi tutaj o kontekst romantyczny (choć zapewne twórcy sugerują co nieco), ale o zwykłe partnerstwo w przewodzeniu grupie. Pod tym względem relacja Clarke i Bellamy’ego pokazana jest bardzo dobrze i nie można jej niczego zarzucić. Równie dobrze ogląda się z sceny, w których pojawia się Murphy. Jako jedna z niewielu postaci jest wierny swojemu pierwotnemu charakterowi. Dzięki jego cynizmowi i szczerości serial zyskuje nieco w oczach widzów. Jest niczym autoironia wobec rozwiązań, które scenarzyści zdecydowali się wykorzystać.
A jest co komentować, ponieważ, jak na serial science-fiction, zdecydowanie wybrano złe priorytety. Odcinek Praimfaya wydaje się być wyłącznie elementem rozrywkowym całego serialu i jeżeli patrzy się na niego wyłącznie pod tym kątem - jest dość dobrze. Akcja jest pełna dynamiki, a następujące po sobie sceny gładko opowiadają historię. Utrzymanie odcinka w konwencji ostatecznego odliczania zdaje egzamin, nadając odpowiednie tempo i dramaturgii dla finałowego epizodu. Krótkie, ale intensywne sceny dialogowe, próbują wnieść nieco głębi do relacji pomiędzy poszczególnymi postaciami, podkreślając ostateczność zarówno ich decyzji, jak i ich konsekwencji. Poszczególne zadania członków grupy, jak nadanie sygnału z wieży przez Clarke, czy zdobycie generatora tlenu przez Murphy’ego i Monty’ego też mają swój urok i utrzymują pożądane napięcie przez czas trwania seansu. Na tym poziomie, finałowy odcinek jest po prostu dobry.
Zdecydowanie gorzej jest, jeśli do głosu dochodzi zdrowy rozsądek i zwykłe, logiczne myślenie. Problem z serialem The 100 jest taki, że twórcy od jakiegoś czasu kierują się głównie elementem szoku, a nie tym, co jest fizycznie możliwe, a co jest zwykłą bajką dla dzieci. I to właśnie ten sposób traktowania własnych widzów, jako osoby nie do końca inteligentne, sprawia że jakość serialu zdecydowanie spada. Finałowy odcinek jest tego kwintesencją. Czas i przestrzeń w uniwersum The 100 rozciąga się i kurczy w zależności od potrzeb bohaterów. Dystans, jaki pokonują pieszo z odcinka na odcinek, zmienia się i albo ułatwia, albo komplikuje fabułę. Jest to wyjątkowo irytujące, zwłaszcza w przypadku sceny finałowej, w której Clarke, stojąc na szczycie wieży z anteną, próbuje wysłać sygnał do Arki, a rakieta z jej przyjaciółmi unosi się w powietrze na tle nadchodzącej fali ognia. Cała sekwencja, w której Raven i Bellamy oraz ich przyjaciele lecą w kosmos, jest nieprawdopodobna z punktu fizyki. Zwłaszcza jeśli ma się dziać równocześnie z Clarke znajdującą się w dalszym ciągu na szczycie anteny. Podobnie jak przylot nastolatków do Pierścienia i próba uruchomienia generatora tlenu, w momencie kiedy wszyscy znajdują się na granicy życia i śmierci. Takie niuanse jak atmosfera, różnica ciśnień czy grawitacja w kontekście dokowania do Pierścienia są zbyt błahe dla twórców, skoro o wiele łatwiej i efektowniej można pokazać mrożącą krew w żyła scenę duszenia się. W pewnym momencie wydawało się oczywiste, że Clarke nie zdąży schować się w murach laboratorium Bekki, zanim mordercza fala ognią ją dosięgnie. Jednak, to co jest oczywiste dla widza, jest niczym dla twórców. Clarke nie tylko zdążyła nadać sygnał, ale w ostatniej chwili wrócić do schronienia, zanim języki ognia i radioaktywnego powietrza spaliły ją doszczętnie. Utrata przytomności przez Clarke na podłodze laboratorium stanowiłaby idealne zakończenie sezonu, nawet w przypadku kiedy kilka poprzednich minut było wypełnionych kilkoma pseudonaukowymi bzdurami.
Okazuje się jednak, że serial ma zupełnie inne plany wobec przyszłego sezonu, odchodząc od idei przetrwania samego w sobie po apokalipsie. Już teraz dokonano znaczącego skoku w czasie i przeniesiono akcję ponad sześć lat do przodu. Clarke jest cała i zdrowa, posiada samochód, zmodyfikowaną broń, a także młodą dziewczynę za towarzysza, Madi, która z racji posiadania czarnej krwi, również przetrwała dawkę promieniowania. Problem w tym, że przez sześć lat Clarke nie była w stanie skontaktować się zarówno z Bellamym, jak i grupą ukrytą w podziemnym schronie. Nie jest to pozytywny objaw. Zasygnalizowano również, czego może dotyczyć kolejny sezon, ponieważ Clarke jest świadkiem jak na Ziemię z kosmosu przybywa statek z emblematem więziennego transportu. Pojawienie się nieznanego pojazdu kończy sezon, pozostawiając widzów z wielkim znakiem zapytania odnośnie przyszłości.
The 100 kończy zatem czwartą serię, zmieniając całkowicie kierunek prowadzonej fabuły. Główni bohaterowie zostali podzieleni na trzy grupy, które póki co nie mogą się ze sobą skontaktować, a ich los nie jest do końca znany. Z perspektywy całego sezonu finał był wyjątkowo stonowany, jeśli idzie o rozlew krwi i brutalne sceny. Był również adekwatnym zakończeniem sezonu, pozostającym w obranej przez serial konwencji, czyli przyspieszając niektóre wątki i z przymrużeniem oka, traktując bardziej istotne sprawy, jak to czynił wielokrotnie w trakcie poprzednich odcinków. Miłym zaskoczeniem było jednak odejście od tradycyjnego już używania dźwigni i przełączników wszelakich jako kulminacyjnego punktu rozwiązującego problemy bohaterów. Czas zakończyć naszą przygodę z czwartym sezonem serialu, cytując ulubione pożegnanie mieszkańców Arki: może jeszcze się spotkamy!
Źródło: zdjęcie główne: The CW
Poznaj recenzenta
Paulina WiśniewskaDzisiaj urodziny obchodzą
ur. 1962, kończy 62 lat
ur. 1968, kończy 56 lat
ur. 1988, kończy 36 lat
ur. 1980, kończy 44 lat
ur. 1965, kończy 59 lat