The Last Tycoon: sezon 1 – recenzja
Nowy serial Amazona to kolejna po pełnometrażowym filmie Ostatni z wielkich adaptacja niedokończonej książki Francisa S. Fitzgeralda. Przyjemna produkcja dla wszystkich, którzy nie oczekują widowiskowej akcji, a raczej wciągającego klimatu.
Nowy serial Amazona to kolejna po pełnometrażowym filmie Ostatni z wielkich adaptacja niedokończonej książki Francisa S. Fitzgeralda. Przyjemna produkcja dla wszystkich, którzy nie oczekują widowiskowej akcji, a raczej wciągającego klimatu.
Fabuła serialu skupia się na młodym producencie, jakim jest uwielbiany przez wszystkich Monroe Stahr. Ambicja mężczyzny niejednokrotnie doprowadziła go do sukcesu, a teraz, wraz z nowym planowanym filmem, wytwórnia Brady-American z szefem Patem Bradym na czele, ma szansę nawet na Oscara. Głównego bohatera poznajemy dwa lata po tragedii, jaką jest utrata żony. Była nią Minna Davis, idolka i gwiazda wielkiego ekranu. Po śmierci żony, Monroe pragnie przywrócić ją do życia i unieśmiertelnić i to właśnie ona będzie główną inspiracją jego kolejnej produkcji.
Cały ciężar fabuły spoczywa na relacjach między postaciami. W serialu nie dzieje się dużo, nie ma clifhangerów, zwrotów akcji i trzymających w napięciu wątków. Możemy polegać wyłącznie na bohaterach i ich interakcjach, jednak te są odegrane tak dobrze, że ogląda się je z czystym zainteresowaniem. W centrum fabuły stoją Monroe Stahr (Matt Bomer) oraz Pat Brady (Kelsey Grammer) i jego córka Celia (Lily Collins). Podczas gdy między dwoma panami panuje swoiste love-hate relationship i trudno nadążyć kiedy są najlepszymi przyjaciółmi, a kiedy największymi wrogami, młoda Celia pozostaje zafascynowana producentem i stara się za wszelką cenę zdobyć jego uwagę. Lily Colins to najjaśniejszy punkt tej produkcji – aktorka kreuje swoją postać przekonująco, jako przebojową dziewczynę, która potrafi przywrócić do porządku nawet najbardziej zepsutych przez wytwórnie filmowców. To moja faworytka jeśli chodzi o obsadę i za jej rolę należą się jej szczególne brawa.
Serialowy Monroe nie ma wad. To chodzący ideał, którego kochają wszyscy – nie ma sposobu, by i widz go nie polubił. Stereotypowy protagonista, przypominający momentami herosa i superbohatera, jest jednak zarysowany dość pobieżnie, tylko od strony sukcesów. Momentami pojawiają się przesłanki o jego przeszłości, jednak temat nie zostaje rozwinięty, w związku z czym bohater wydaje się podany na tacy i zupełnie jednolity w swojej szlachetności. Szczególnie to widać w porównaniu z innymi postaciami, które są rozpisane znacznie lepiej i bardziej wiarygodnie – na czele stoją Rose Brady (Rosemarie DeWitt), Aubrey Hackett (Enzo Cilenti) i Max Miner (w tej roli świetny Mark O’Brien).
Nie do końca przekonuje mnie także Kathleen Moore, która jest nową ukochaną głównego bohatera – Dominique McElligott zdaje się grać modelowo, momentami przypominając manekin, przez co sama jej postać odrobinę irytuje. W jej przypadku jednak, pod zaproponowaną maską ideału widać także prawdziwą twarz – to ratuje efekt końcowy i dodaje Kathleen głębi i nuty tajemnicy. Niestety to właśnie za sprawą Kathleen do serialu wkrada się monotonia - a to przez zbyt wyeksponowany wątek miłosny. Choć zgodnie z zapowiedziami, jest to serial o tworzeniu filmów i (tego mu odmówić nie można), momentami całość wydaje się przytłoczona relacją Monroe i Kathleen, której zwyczajnie ma się dosyć. Bohaterowie znacznie lepiej radzą sobie w środowisku, do którego zostali stworzeni – na planie filmowym i podczas produkcji kolejnych wielkoekranowych hitów.
Z odcinka na odcinek nie dzieje się wiele, zatem ci, którzy oczekują wartkiej akcji mogą się nieco zawieść. Produkcja zadowoli natomiast wszystkich tych, którzy dają się oczarować niespiesznemu tempu i niezwykłemu klimatowi. Scenografia jest dopięta na ostatni guzik – przepiękne dekoracje zdają się być żywcem wyciągnięte z lat 30., a kolorowe kostiumy dodają postaciom niezwykłego wdzięku i elegancji, co widać przede wszystkim po przepięknie wystrojonych kobietach. Klimatu dodaje także muzyka, której pełno w większości scen. Serial jest zrealizowany po mistrzowsku, stanowiąc prawdziwą ucztę dla oczu i uszu.
Jako całokształt, produkcja jest niezwykle przyjemna i atrakcyjna wizualnie, jednak fabularnie nieco za dużo w niej dłużyzn. Już same odcinki należą do dłuższych, bo trwają po godzinie zegarowej, zatem spowolnienie tempa akcji i działań bohaterów na rzecz kolejnych romansów i dumań na temat miłości odrobinę zawodzi. Tak czy inaczej pierwszy sezon to bardzo ładnie zamknięta całość, która daje satysfakcję po obejrzeniu. Twórcy podeszli do tematu bardzo bezpiecznie i zaproponowali zakończenie dwuznaczne – pozwala im to na ewentualne rozwinięcie tematu w kolejnym sezonie, bądź przeciwnie, pożegnanie się z serialem z klasą. Na chwilę obecną nie ma informacji o zamówieniu drugiej odsłony, jednak myślę, że to tylko kwestia czasu. The Last Tycoon to rzecz ciekawa, która z pewnością wpadnie w oko koneserom. Ode mnie 7/10.
Źródło: zdjęcie główne: Amazon
Poznaj recenzenta
Michalina ŁawickaDzisiaj urodziny obchodzą
ur. 1962, kończy 62 lat
ur. 1968, kończy 56 lat
ur. 1988, kończy 36 lat
ur. 1980, kończy 44 lat
ur. 1965, kończy 59 lat