The Walking Dead - sezon 11, odcinek 6 - recenzja
Szósty odcinek to jeden z najbardziej przerażających epizodów w historii The Walking Dead, który jest utrzymany w klimacie pełnokrwistego horroru. Historia łączy się z powrotem dawno niewidzianych bohaterów, co dodatkowo wzmogło emocje. Oceniam.
Szósty odcinek to jeden z najbardziej przerażających epizodów w historii The Walking Dead, który jest utrzymany w klimacie pełnokrwistego horroru. Historia łączy się z powrotem dawno niewidzianych bohaterów, co dodatkowo wzmogło emocje. Oceniam.
Do The Walking Dead powróciła Lauren Ridloff, której nie widzieliśmy od połowy 10. sezonu, co było spowodowane tym, że zajmowała się grą w Eternals. Jej brak sprawił twórcom trochę problemów, bo widzowie wiedzieli, że Connie przeżyła wybuch w jaskini, ale podtrzymywanie nadziei wśród bohaterów odbywało się w sztuczny sposób. Postacie od czasu do czasu przypominały sobie o jej istnieniu, ale niezbyt garnęły się do aktywnych poszukiwań. A nawet jeśli, to okazywały się one bezowocne. Winę za zaniedbanie w tym temacie zrzucono na wojnę z Szeptaczami, ale nieobecność Connie była w serialu nienaturalnie przeciągana. Na szczęście twórcy zrekompensowali z nawiązką wyczekiwanie na jej powrót, który okazał się niespodziewanie emocjonujący.
W wątku tej bohaterki wykorzystano motyw nawiedzonego domu. Connie wraz z Virgilem (Kevin Carroll), którego też nie widzieliśmy od czasu opuszczenia serialu przez Michonne (nie licząc sceny, gdy odnalazł siostrę Kelly), zostali zapędzeni do zapuszczonej posiadłości. Mieli trudności w komunikacji, bo postać jest osobą niesłyszącą (tak jak aktorka), więc widzowie musieli cierpliwie czekać, aż napisze zdanie na kartce. Natomiast było to istotne, żeby przypomnieć o specyfice jej niepełnosprawności, a następnie wykorzystać ją do zintensyfikowania emocji. Jak w klasycznym horrorze Connie przeszukiwała tajemniczy dom, sprawdzając, czy są bezpieczni. Obrazy na ścianach przedstawiające ludzi, którzy mieli wydrapane oczy, mogły przysporzyć ciarki na plecach. Twórcy też trzymali widzów w niepewności, czy bohaterka aby nie ma halucynacji z powodu przemęczenia, ale prawie wszystko, co widziała, okazało się prawdziwe.
Wydarzenia w domu były pełne napięcia z kilku powodów. Po pierwsze, samo miejsce przerażało, bo chwilami stawało się istnym labiryntem. Po drugie, muzyka zwiększała grozę. Gdy ją wyciszano, a momentami wyłączono, widzowie mogli przyjąć perspektywę głuchoniemej Connie, co działało na wyobraźnię i zmysły. Po trzecie, motyw dzikusów-kanibali ścigających bohaterów po domu był znakomity. Początkowo można było myśleć, że to nowy rodzaj szybszych zombie, ale później okazali się zezwierzęconymi ludźmi. Aż wstrzymywało się oddech w scenie, w której Virgil zbliżał się z nożem do ściany, gdzie utknęła Connie, która nie mogła dać mu znać krzykiem, że to ona się tam znajduje, a nie kolejny napastnik. Po czwarte Lauren Ridloff była kapitalna w tym epizodzie. Przerażenie malujące się na jej twarzy było tak wyraziste i plastyczne, że cały ten horror rozgrywający się w domu tak bardzo działał na emocje. Aktorka była fantastyczna! Oczywiście w całym tym ganianiu po domu nie zabrakło też szwendaczy, które Connie napuściła na dzikusów, co wspaniale zamykało walkę o życie głównych postaci. Warto też wspomnieć, że między bohaterką i Virgilem nawiązała się ciekawa wieź, w której dużą rolę odegrała zapomniana Michonne, co dodawało jej sensu i wiarygodności. Nie skupiono się wyłącznie na straszeniu widzów i postaci, ale też zawarto tu szczyptę dramatu.
Historia Connie zakończyła się wzruszającym pojednaniem z siostrą. Od początku 11. sezonu podkreślano cierpienie Kelly. Również w tym odcinku oglądaliśmy, jak przeżywała odnalezienie notatek Connie i plecaka Virgila. Angel Theory zagrała bardzo dobrze, dlatego ponowne spotkanie bohaterek wywoływało radość. Było to trochę naciągane, że w jeden odcinek po wskazówkach Keitha dziewczyny się odnalazły i oczywiście ekipa zjawiła się w samą porę, żeby uratować Connie i Virgila. Ale ważne, że ten temat poszukiwań zostanie już zamknięty.
Drugi wątek, który dawał chwilę oddechu od horroru z domu, dotyczył Daryla. Ale wydarzenia, które się w nim rozgrywały, wcale nie pozwalały na odprężenie. Bohater został zmuszony przez Żniwiarzy do torturowania Frosta, żeby ten wyjawił, gdzie znajduje się ich miejsce zbiórki. Sceny były brutalne i krwawe, a Daryl starał się jak najlepiej odgrywać swoją rolę, żeby ograniczyć zamęczenie kolegi. Natomiast przeszukiwanie domów przez Żniwiarzy nie trzymało w napięciu, mimo że pod podłogą znajdowała się grupa Maggie. Również konflikt Daryla z Carverem nie przekonywał, a Leah dawała się wodzić za nos. Ten wątek rozwijał się przewidywalnie, aż do momentu powrotu do „bazy”, gdzie czekał na nich zadowolony Pope i Frost przemieniony w szwendacza. I to była scena, która przykuwała uwagę, ponieważ szampański nastrój, w jakim znalazł się lider Żniwiarzy niepokoił. Wygląda na to, że przejrzał Daryla i wcale nie jest taki naiwny, jak można było sądzić.
Najnowszy odcinek był wyśmienity, ponieważ budził grozę i to przez większość czasu. Zaskakiwał wysokim poziomem emocji i strachu, że aż siedziało się na skraju fotela. Zupełnie jakbyśmy oglądali pełnokrwisty horror, który skutecznie straszył, ponieważ został dopracowany pod każdym względem. I co najważniejsze zaskakiwał, ponieważ obejrzeliśmy w The Walking Dead coś, czego do tej pory nie oglądaliśmy. W pozostałych wątkach też nie brakowało dramatu oraz mrocznych i makabrycznych momentów, ale stanowiły tylko urozmaicenie odcinka i głównej historii Connie. Cieszy, że ta bohaterka powróciła i to w takim stylu! Warto było czekać.
Poznaj recenzenta
Magda MuszyńskaKalendarz premier seriali
Zobacz wszystkie premieryDzisiaj urodziny obchodzą
ur. 1981, kończy 43 lat
ur. 1988, kończy 36 lat
ur. 1963, kończy 61 lat
ur. 1967, kończy 57 lat
ur. 1961, kończy 63 lat