Wojna starego człowieka: Emerytura w strefie wojny – recenzja książki
Data premiery w Polsce: 14 września 2016Wypuszczona przez wydawnictwo Akurat Wojna starego człowieka jest już drugą edycją debiutu Johna Scalziego. Pierwsza, sygnowana przez ISA, mam wrażenie zwyczajnie gdzieś przepadła w koszach książkowych dyskontów. Czy więc próba ponownego wprowadzenia tego „starocia” na rynek ma jakikolwiek sens?
Wypuszczona przez wydawnictwo Akurat Wojna starego człowieka jest już drugą edycją debiutu Johna Scalziego. Pierwsza, sygnowana przez ISA, mam wrażenie zwyczajnie gdzieś przepadła w koszach książkowych dyskontów. Czy więc próba ponownego wprowadzenia tego „starocia” na rynek ma jakikolwiek sens?
Oczywiście określenia „staroć” używam dość ironicznie – ostatecznie powieść ujrzała światło dzienne w 2005 roku, a nie jest to wszak aż tak odległa przeszłość. Niemniej Scalziemu udała się w Old Man’s War sztuka stworzenia powieści, której styl w interesujący sposób koresponduje z wykreowanym w niej bohaterem. John Perry, bo o nim mowa, w dniu siedemdziesiątych piątych urodzin zaciąga się do armii kolonialnej, by razem z innymi staruszkami opuścić Ziemię, wbić się w nowe, genetycznie zmodyfikowane ciało, przejść morderczy trening i walczyć do upadłego z niekończącym się szeregiem obcych, pragnących wydrzeć ludziom kolonie, zasoby, a jak dobrze pójdzie, to i wątroby.
W Wojnie starego człowieka Scalzi prezentuje rzeczywistość, w której Kolonialne Siły Obrony zadały sobie bardzo logiczne pytanie: kto jest lepszym rekrutem – młodziak bez życiowego doświadczenia, czy emeryt, który przeżył prawie osiem dekad i nie ma nic do stracenia, a jego przyszłość to wybór pomiędzy chorobą wieńcową i rosnącą niedołężnością? Osoby w wieku reprodukcyjnym czy przeniesieni do ulepszonych genetycznie ciał „weterani egzystencji”? Odpowiedź wydaje się prosta.
Co ma jednak wspólnego styl książki z tym, kim jest jej bohater? Ponieważ sama powieść jest trochę takim emerytem wsadzonym do nowego ciała: mimo dość współczesnej oprawy, całość ma mocno wyczuwalny, klasyczny feeling, kojarzący się raczej z latami 60. czy 70., niż obecną SF, przesiąkniętą pesymizmem i poczuciem niepewności. Już sama idea ponownego sięgnięcia w gwiazdy i ustawienia ludzkości w pozycji nieustraszonych kolonizatorów kosmosu wydaje się na swój sposób anachroniczna czy wręcz nieco infantylna, nie mówiąc już o uczynieniu z ludzi mocnych konkurentów w wyścigu po kawałek kosmicznego tortu. Zresztą takich przykurzonych pomysłów znaleźlibyśmy w Wojnie starego człowieka więcej: począwszy od transferu świadomości przy pomocy high-techowej wanny, poprzez neo-kolonialną transpozycję Guliwera, aż po fakt, że ulepszone ciała są... zielone.
Scalzi nie próbuje przy tym owych pomysłów na siłę racjonalizować i wyjaśniać, wręcz przeciwnie: prostymi rozwiązaniami fabularnymi stara się podtrzymać efekt zawieszenia niewiary. Dlatego też Ziemia w powieści jest rodzajem skansenu, pozbawionym dostępu do kosmicznych technologii, ocena bohaterów bazuje na domysłach i skojarzeniach z ziemskiego życia, a szczegółowy opis genetycznych zmian w nowym ciele skonstruowany jest na zasadzie ulotki reklamowej. I nawet kiedy w późniejszych fragmentach autor postanawia wejść nieco głębiej w motywy technologiczne i teorie dotyczące napędu skokowego, wykład ostatecznie zostanie porzucony z prozaicznego powodu – bohaterowie po prostu nie ogarniają matematyki.
Wojna starego człowieka jest zresztą powieścią, która ewoluuje w bardzo widoczny sposób... choć niektórzy zapewne woleliby określenie „rozpada się”. Cała, dość rozbudowana introdukcja, napisana jest w lekkim, humorystycznym stylu, korespondującym zresztą z optymistycznymi nastrojami bohaterów. Tutaj właśnie najmocniej czuć ducha klasycznej SF, czy to ze względu na ową lekkość, czy też unikanie przez Scalziego nadmiernego epatowania technologią. Jest to zarazem najspokojniejsza część powieści, pozwalająca dobrze zapoznać się z postaciami i ich podejściem do wizji życia i śmierci na wojnie, która wydaje się jednak równie odległa, co ludzkie kolonie w przepastnym wszechświecie. Narracja zmienia się w chwili ukończenia treningu przez Perry'ego: staje się zdecydowanie szybsza i rwana, rezygnuje z linearności na rzecz epizodów ukazujących kolejne bitwy i starcia. Na pozór zlewa się ona w ciąg niekończącej się strzelaniny, jedynie ze zmieniającymi się krajobrazami i anonimowymi obcymi, ale na swój sposób udaje się przez to oddać chwilowość życia żołnierza KOSu, zmierzającego od potyczki do potyczki, bez konieczności (i możliwości) zastanowienia się nad konsekwencjami, prezentując jednocześnie wachlarz zagrożeń, z którymi mierzyć muszą się ludzie.
Samo środowisko wojskowe – jak przystało na militarną SF – prezentowane jest jako zbiorowość wymagająca, niekiedy brutalna i nieco nieprzystępna, ale jednak na swój sposób prostolinijna, wspierająca i godna zaufania. Ostatecznie lepiej mieć wroga przed lufą, niż za plecami. Sama misja kolonizacyjna również jawi się jako rzecz trudna, ale niemożliwa do zakwestionowania: wszechświat nie stoi w miejscu, wyścig trwa, a zasada ograniczonego zaufania jest podstawą egzystencji. Owszem, zdarzają się chwile zwątpienia: pytania o możliwość podejścia dyplomatycznego, walka z mniej zaawansowanym technologicznie wrogiem, nieustanna niepewność, utrata towarzyszy broni i przyjaciół... Mimo to walka KOSu przedstawiana jest jako coś oczywistego, coś, co musi zostać zrobione, nie tyle z powodu partykularnych interesów (sława, pieniądze) co z potrzeb ludzkości, które muszą zostać zaspokojone. Sam Perry szybko odnajduje się w tej narracji, po części również ze względu na to, iż wojsko nie tylko wymaga, ale chwilami wykazuje się również zrozumieniem problemów rekrutów, ich wątpliwości oraz potrzeb.
Czy można więc nazwać Wojnę starego człowieka apoteozą wojny? Raczej nie: jest ona portretowana jako obowiązek, niekiedy przykry, ale jego rozwiązanie znajduje się w zbiorowości, towarzyszach broni – to oni są najważniejsi, a lojalność to zobowiązanie, wobec którego nie należy przechodzić obojętnie, nawet w obliczu miłości.
Wojna starego człowieka, mimo (a może właśnie z powodu) mocno staroszkolnego feelingu, trzyma się bardzo dobrze: w lekki, przystępny sposób wprowadza w historię, pozwalając oswoić się z bohaterami i światem, by następnie podkręcić tempo oraz zwiększyć dramaturgię. Szkoda trochę nieco przyspieszonego i dość skrótowego finału (wieńczącego przy okazji krótki, lecz nieźle poprowadzony wątek romansowy). Niemniej zwolennicy dobrej (i niekoniecznie przekombinowanej) SF powinni być usatysfakcjonowani. I liczyć, że na kolejne tomy serii nie trzeba będzie czekać latami.
Źródło: fot. Akurat
Poznaj recenzenta
Piotr SarotaDzisiaj urodziny obchodzą
ur. 1962, kończy 62 lat
ur. 1968, kończy 56 lat
ur. 1988, kończy 36 lat
ur. 1980, kończy 44 lat
ur. 1965, kończy 59 lat