Żółty krokus - recenzja książki
Data premiery w Polsce: 19 czerwca 2019Podobno wakacje to nie najlepszy czas na zgłębianie poważnych tematów. A kwestie niewolnictwa, budowania tożsamości czy prawa kobiet do decydowanie o własnym losie nie brzmią zbyt lekko i przyjemnie. Mimo to postanowiłam dać szansę debiutującej powieściopisarce i nieświadomie popełniłam niewybaczalny błąd dla każdego książkowego mola. Zawiodły moje oczekiwania czy umiejętności autorki?
Podobno wakacje to nie najlepszy czas na zgłębianie poważnych tematów. A kwestie niewolnictwa, budowania tożsamości czy prawa kobiet do decydowanie o własnym losie nie brzmią zbyt lekko i przyjemnie. Mimo to postanowiłam dać szansę debiutującej powieściopisarce i nieświadomie popełniłam niewybaczalny błąd dla każdego książkowego mola. Zawiodły moje oczekiwania czy umiejętności autorki?
Muszę przyznać, że obie wersje są równie prawdopodobne. W końcu zarys fabuły brzmi całkiem dobrze. Elizabeth od urodzenia była wyjątkowym dzieckiem. Ciężki poród i zawód, że pierwszy potomek w rodzinie nie okazał się chłopcem sprawiły, że jej matka zachowywała wobec córki lodowaty dystans. Bliskość, potrzebną każdemu dziecku, zapewniła dziewczynce jej czarnoskóra mamka. Nie ma się zatem co dziwić, że niewolnicę i jej malutką właścicielkę szybko połączyła niezwykła więź. Elizabeth czuła się bardziej związana z czarnoskórą służbą niż własną rodziną. To z nimi wolała spędzać czas i dzielić pierwsze wspomnienia. Nic dziwnego więc też w tym, że z czasem wewnętrzny konflikt w osobowości głównej bohaterki zaczął narastać. Z jednej strony jej własne doświadczenia i przekonania podpowiadały jej, że podział rasowy jest zły, że czarnoskórej ludność należącej do białych panów również należy się wolność, z drugiej zaś dziewczyna musiała zmierzyć się z powszechnie panującymi opiniami i wzorcem stylu życia, który obowiązywał w jej najbliższym otoczeniu. Sprawy nie polepszał fakt, że w tamtych czasach kobiety nie miały zbyt wiele do powiedzenia, a nawet jeśli miały, to nikt nie zamierzał ich słuchać. Elizabeth mimo wewnętrznych sprzeciwów, zdecydowała się spełnić wolę rodziców i całkowicie podporządkować się ich wersji idealnej przyszłości (oczywiście u boku mężczyzny, którego nie kochała, ale który za to miał bardzo gruby portfel). Śledzenie tego typu metamorfozy rzeczywiście mogłoby być ciekawym czytelniczym doświadczeniem, gdyby nie kilka grzechów popełnionych przez Lailę Ibrahim, autorkę książki.
Być może nie znam się zbyt dobrze na ludziach, nie jestem psychologiem (autorka Żółtego krokusa jest) i nie powinnam w ogóle dyskutować z wiedzą fachowca, ale wydaje mi się, że każdego typu wewnętrzna przemiana jest skomplikowanym procesem. Tymczasem w przypadku Elizabeth wszystko odbywa się na pstryknięcie palcem. Mattie, bo tak nazywa się jej mamka, dość szybko opuściła dziewczynkę. Kontakt z pozostałą służbą Elizabeth również miała ograniczony. Rozumiem, że te pierwsze życiowe doświadczenia są niezwykle ważne, ale nie jestem w stanie pojąć jakim cudem Elizabeth pozostawała nieugięta wobec wpływu swoich rówieśników i praktycznie całego otoczenia, w którym spędziła kolejne kilkanaście lat aż do momentu zamążpójścia. Tak naprawdę Ibrahim sprowadziła całą metamorfozę swojej bohaterki do czarno-białego schematu. Przecież żyjąc w rodzinie, której podstawą utrzymania była praca niewolników, dziewczyna musiała mieć co najmniej jakieś wątpliwości, czy aby na pewno to ona ma rację. Przecież niewolnictwo funkcjonowało w jej rodzinnych stronach od lat. Powinna na moment zatrzymać się nad tym i zauważyć choćby naciągane zalety takiego układu. Jakakolwiek wątpliwość byłaby tu wskazana. Nie ma nic. Poza brakiem wiarygodności oczywiście.
Kolejnym grzechem ciężkim autorki jest totalne spłaszczenie praktycznie wszystkich postaci. Wydawałoby się, iż osoba posiadająca wiedzę i, co ważne!, doświadczenie w zakresie psychologii będzie potrafiła bez problemu oddać głębię ludzkich emocji. Tutaj znów musimy obejść się smakiem. Elizabeth jest tak bezbarwna i nijaka, że nie mamy ochoty przebywać w jej towarzystwie zbyt długo (a musimy przez ponad 200 stron). Mattie, jej czarnoskóra mamka, również nie błyszczy zbyt złożonym światem wewnętrznym. O jej matce, sadystycznym bracie czy przyszłym mężu nawet nie wspominając. Żadna z przedstawionych w Żółtym krokusie postaci nie stanie się waszym ulubionym bohaterem. Ja, mimo okropności do których dopuszczali się niektórzy, nikogo też specjalnie nie znienawidziłam. Wszyscy przemknęli przez moją głowę niczym cienie prawdziwych ludzi. Autorka pięknie opowiada o tym, jak to pierwszy raz zobaczyła malutką Elizabeth na tle ciemnych ramion Mattie, ale muszę szczerze przyznać, że mi nie udało się jej dostrzec ani przez chwilę. Ale może to też da się zrzucić na karb wakacyjnego roztargnienia.
I grzech numer trzy – najcięższy ze wszystkich. Choć właściwie to połowa (jak nie więcej) tego przewinienia spoczywa po mojej stronie. Czytając zapowiedź tej książki, ubzdurałam sobie, że skądś już to znam. Klimat podobny i tematyka też się zgadza. Górę wzięła moja słabość do pewnego tytułu z klasyki światowej literatury. Pomyślałam sobie, że fajnie byłoby przeczytać coś podobnego. I tak oto popełniłam niewybaczalny błąd. Być może zarys fabuły podpowiedział już Wam o jaki klasyk chodzi. Jeśli nie to podpowiem Wam ja. Przeminęło z wiatrem to jedna z moich ulubionych książek – absolutny top tytułów, do których wracam od lat. Nie możecie mi się zatem dziwić, że tak wielkie było moje rozczarowanie. Książka Laili Ibrahim nie jest AŻ taka zła, jest po prostu kompletnie nieprzystająca do mojego literackiego ideału. Ale umówmy się, niewiele współcześnie wydawanych książek przetrwa porównanie ze światowymi kolosami. Ja osobiście byłam zawiedziona i mój zawód rósł z każdą stroną.
Poznaj recenzenta
Patrycja ŁydzińskaDzisiaj urodziny obchodzą
ur. 1962, kończy 62 lat
ur. 1968, kończy 56 lat
ur. 1988, kończy 36 lat
ur. 1980, kończy 44 lat
ur. 1965, kończy 59 lat