Królewska Talia: przeczytaj fragment powieści fantasy Marcina Mortki
Zapraszamy do lektury obszernego fragmentu napisanej z rozmachem powieści Marcina Mortki pod tytułem Królewska Talia.
Zapraszamy do lektury obszernego fragmentu napisanej z rozmachem powieści Marcina Mortki pod tytułem Królewska Talia.
* * *
Twarz Dagnaara, w pierwszej chwili rozmyta i niewyraźna, nabierała powoli ostrości. Tankred zacisnął powieki i w tej samej chwili ze wszystkich stron zbiegły się wspomnienia zaciekłej walki wśród suchych sosen. Z trudem otworzył oczy i dostrzegł poważną minę towarzysza.
– Co… – wykrztusił. – Co ze mną?
Pamiętał włócznię wbijającą się w jego ciało, tymczasem nie było ani śladu bólu. Po jego ciele rozlewało się natomiast nieprzyjemne, paraliżujące zimno. W umyśle rycerza natychmiast pojawił się niepokojący domysł, z każdą chwilą coraz bardziej przerażający.
– Czy ja… – zachrypiał, ale Dagnaar machnął lekceważąco dłonią.
– Nie, nie jesteś sparaliżowany. Podałem ci tylko wywar z mleczorogu.
– Co takiego?
– Środek na takich szaleńców jak ty. Odbiera władzę w rękach i nogach, by tacy jak ja, znaczy się mądrzy i roztropni, mogli zająć się ich ranami.
W oczach Dagnaara błysnęła iskierka rozbawienia. Tankred z trudem opanował ulgę.
– Nie potrzebuję tych twoich magicznych eliksirów – burknął, udając irytację.
– Ależ potrzebujesz. Zapomniałem dodać, że to najlepszy
środek uśmierzający ból, jaki znam. Tobie zaś wbito włócznię w bok, skrybo.
Tankred przymknął na moment oczy. Rejestrował coraz więcej odgłosów – ktoś wył z bólu, przeraźliwie piszczała piasta, jeden z woźniców ostro zacinał z bicza opieszałe konie. Czubki sosen wolno przesuwały się na tle szarego nieba.
„Odparliśmy atak” – pomyślał i znów pogrążył się w mroku.
* * *
Port, z którego mieli wypłynąć, zwał się Pogromcą. Tankred chciał wypytać wuja Olvego zarówno o tę nazwę, jak i o wiele innych rzeczy. Chciał wiedzieć, kto wzniósł tak masywne wieże, wyrastające z morskiej toni na wysokości skalistej wyspy. Chciał się dowiedzieć, skąd się tu wzięło tylu ludzi o ciemnych oczach i dlaczego mówili inaczej. Ciekawiły go rogi porykujące rytmicznie na miejskich basztach i dziwaczne ryby sprzedawane na mijanych straganach. Chciał mówić i chciał, by do niego mówiono. Zrobiłby wszystko, aby w jakiś sposób stłumić wszechogarniające go napięcie, ale Olve, poważny jak nigdy, mocno zaciskał dłoń na ramieniu chłopaka i popędzał go bez litości.
Posłaniec na spienionym, wyczerpanym koniu dogonił ich, gdy skręcili już w stronę portu i ujrzeli cumujące przy kamiennym nabrzeżu okręty. Był blady i wyczerpany, a prawą rękę obwiązał brudnym bandażem. Zsunął się z siodła i stanął przy wierzchowcu, wspierając się ranną ręką o kulbakę. Patrzył z powagą na Olvego. Ten westchnął ciężko, bardzo ciężko, niczym człowiek, który zaraz ma usłyszeć złowróżbną ocenę medyka.
– Idź. – Pchnął lekko Tankreda. – Wejdź na okręt. Ten, na którym czeka Brisse. Z pierwszym odpływem opuścisz Mandylion.
– A Viliena? – spytał chłopak, zdezorientowany. – Gdzie moja siostra?
– Na innym statku.
– Czemu? Czemu nie możemy…
Zasypywał wuja pytaniami, bo z jakiegoś powodu nie chciał, aby ten podszedł do posłańca. Nie chciał, aby przybysz zatruł go złymi wieściami, ale Olve pchnął go raz jeszcze, tym razem mocniej, i Tankred ruszył przed siebie, ociągając się. Widział, jak wuj słucha, potakuje z ponurą miną, a potem odwraca głowę i z trudem łapie powietrze. Kilka chwil później sam wszedł na pokład i ochrypłym głosem wydał polecenie rzucenia cum.
– Wujku! – Tankred podkradł się do niego niepewnie. – Te wieże przy skałach… – zagadnął, jakby nic złego się nie działo. – Kto je zbudował?
Twarz Olvego była nieporuszona niczym granitowy sarkofag.
– To już nie ma znaczenia – odparł. – Najmniejszego.
* * *
Gdy Tankred ponownie otworzył oczy, zapadał już zmrok. Przez ściany namiotu, w którym leżał, przenikał blask płomieni pobliskich ognisk. Na próbę poruszył ręką i z ulgą odkrył, że paraliżujące zimno powoli ustępuje. Z trudem dotknął bandaży, którymi owinięto jego bok, i skrzywił się, gdy pośród chłodu spowijającego dolną część ciała obudził się ból.
Opadł na zaimprowizowane posłanie. Nawet ten oszczędny ruch wystarczył, żeby jego czoło pokryło się potem. Leżał i ciężko oddychał.
Na zewnątrz słychać było rozmowę. Dopiero po chwili Tankred wyróżnił głosy Pieśniarza Alisanna oraz Dagnaara Vlistuna. Rozmawiali o drodze i o stanie rannych. Głos Alisanna aż drżał z utajonej wściekłości, a Dagnaar mówił cicho, z pokorą, jak zawsze w obecności Pieśniarza. Ten bez ostrzeżenia przerwał rozmowę.
Kilka uderzeń serca później ktoś gwałtownie odrzucił płachtę zasłaniającą wejście do namiotu. Do środka wtargnął rześki powiew wieczornego powietrza oraz ciężki dym z ognisk, a potem wszystko przesłoniła twarz Alisanna.
Tankred, choć wciąż odrętwiały po lekach przyjaciela, drgnął raptownie. Przedstawiciel najbardziej tajemniczej ze wszystkich grup, jakie służyły królowi Mandylionu Duncanowi III, budził lęk samą obecnością i tylko najodważniejsi z rycerzy Zakonu Stalowej Duszy potrafili podczas rozmowy spojrzeć mu w oczy, a nawet oni szybko uciekali spojrzeniem. Niełatwo bowiem przychodził kontakt z człowiekiem, który wydawał polecenia Widmom, tym bardziej że słynął z gwałtownego temperamentu i zamiłowania do sadyzmu.
– Jak się czujesz? – warknął, siadając. Owinął się przy tym wielobarwną szatą pozszywaną z rozmaitych skrawków, co miało symbolizować wiedzę Pieśniarzy, pochodzącą z rozlicznych Pieśni.
– D-d-dobrze – bąknął Tankred, zaskoczony pytaniem.
– To źle. – Pieśniarz zmrużył oczy. Od jego łysej czaszki pokrytej grubymi żyłami odbijał się blask płomieni. – Wielka szkoda, że młody Vlistun podał ci wywar z mleczorogu. Wielka. Powinieneś wić się z bólu, smarkaczu. Młody rycerz wpatrywał się z przerażeniem w Alisanna.
– Ale… Ale…
– Znam Regułę twego Zakonu – cedził Pieśniarz jadowitym głosem. – Doskonale wiem, że zabrania ona wam się chować i nakazuje stawać twarzą w twarz z nieprzyjacielem. Wiem też, że nie kto inny jak sam król rozkazał wam we - pchnąć sobie tę Regułę w dupę, przynajmniej dopóty, dopóki na tych przeklętych ziemiach nie zapanuje pokój. A ty, jak ostatni dureń, pozwalasz sobie na szarżę w głąb lasu!
Drobinki śliny wściekłego Pieśniarza lądowały na twarzy zmartwiałego Tankreda. Chłopak otworzył usta, ale natychmiast je zamknął, niezdolny wyrzec choćby jednego słowa w swej obronie.
– Puckharda pochlastali tak, że cud będzie, jak chłopak wstanie za miesiąc z łóżka, Toulghan też oberwał, a ty sam jeszcze długo będziesz potrzebował pomocy, by się wysrać! – parskał rozwścieczony Pieśniarz. – I po co to wszystko? By rozpłatać kilku parszywych buntowników? Twarzą w twarz, jak nakazuje Reguła? Jeśli mamy wygrać tę cholerną wojnę, król będzie potrzebował każdego z was, osły! Każdego! Nie wolno wam dawać się wyrzynać w leśnych potyczkach!
Umilkł, odwrócił głowę i przez moment wpatrywał się w ognisko przebijające przez ścianę namiotu.
– Niebawem dotrzemy do Miasta na Skale. Tam powierzę ciebie i pozostałych opiece rodu Vothanów, który, jak zapewne wiesz, włada miastem i wodami terytorialnymi – zakończył Alisann. – Gdy tylko tamtejszy Pieśniarz uzna, że możesz wsiąść na konia, wracaj pod sztandar króla i nigdy, przenigdy nie słuchaj własnych pomysłów, Hanstar.
Tankred drgnął lekko, co nie uszło uwadze Pieśniarza.
– Boli cię to, co mówię? – zasyczał. – To dobrze, bo może dzięki temu lepiej sobie zapamiętasz, jakim głupcem się okazałeś. Jesteś Hanstarem, na najgorsze z Pieśni! Twój ród słynie z mądrości! To po tobie, właśnie po tobie, spodziewałbym się rozwagi i umiejętności sprawnej oceny sytuacji! Przynosisz hańbę swemu zmarłemu ojcu. Jeszcze jeden głupi błąd, Hanstar, a urządzę cię tak, że ci nawet wujaszek Olve w niczym nie pomoże.
Dopiero po chwili Tankred uświadomił sobie, że Pieśniarz wyszedł już z namiotu. Jedyną pamiątką po jego wizycie była rozkołysana płachta, którą po chwili odsunęła dłoń Dagnaara.
– Zostaw mnie w spokoju – szepnął Tankred, pobladły i poruszony ostrymi słowami Alisanna.
– Po co? – spytał młody Vlistun, który wślizgnął się do środka i usiadł na rozłożonej na ziemi owczej skórze. – Byś mógł przeżuwać w nieskończoność jego słowa?
– On ma rację.
– To Pieśniarz. Oni zawsze mają rację. Nie mają natomiast prawa szargać świętości, łyse hieny, i dlatego postanowiłem ci coś przepisać na tę szczególną dolegliwość.
Bez słowa odkorkował niewielką buteleczkę i pociągnął z niej spory łyk, a potem poczęstował Tankreda. Rycerz zakaszlał, gdy w jego ustach rozlał się gorzki, piekący smak, ale uśmiechnął się słabo, gdy go rozpoznał.
– To żgluch – mruknął. – Popijasz alkohol pędzony przez Mącicieli? W Posępnej Łunie mówili, że ostatnio dodają do niego jakiegoś świństwa, po którym ludzie mają biegunkę przez tydzień.
– To nie jest oryginalny żgluch. – Dagnaar skrzywił się. – Mój ród nie pija byle czego. Dziadek zdobył recepturę, usprawnił co nieco i hojnie nas obdarował. Mówi, że skoro sam nie może walczyć, bo idzie mu na setkę, to przynajmniej nam poprawi morale.
Obaj uśmiechnęli się, zadowoleni, że coś oderwało ich myśli od konfrontacji z Alisannem, a potem wzięli jeszcze po łyku. Milczeli przez moment, aż z oddali dobiegł wrzask Pieśniarza strofującego strażników.
– Nigdy nie słyszałem, by aż tak się darł – przyznał Tankred.
– Przez moment byłem pewien, że chce mnie poszczuć Widmem.
Zaśmiał się nerwowo i z trudem uniósł rękę, aby odgarnąć jasne kędziory z czoła.
– Tu nie chodzi o ciebie – odparł Dagnaar i zacisnął
mocno usta, jakby nagle uświadomił sobie, że zdradził wielki sekret. – Przynajmniej nie do końca.
– A o co? – spytał Tankred, siląc się na swobodny ton, choć serce zaczęło szybciej mu bić. – Czyżby naprawdę przybyły jakieś statki z Man…
– Nie wiem – uciął Dagnaar. – Właściwie to wiem tyle co ty, czyli nic.
Wojna w Taliadzie trwała z przerwami prawie od trzech lat i młodym rycerzom Zakonu Stalowej Duszy nieraz zdarzało się ochraniać karawany z zaopatrzeniem dla regularnej armii, ale Tankred od dawna nie widział tak pospiesznie zorganizowanego transportu. Wyrwano ich ze snu w środku nocy, kazano im się zbroić i siadać na ściągane ze wszystkich stron Posępnej Łuny wozy, tuż obok rozespanych łuczników i toporników ze straży grodowej. Nie było czasu na zgromadzenie odpowiednich zapasów – ludzie grododzierżcy, poganiani niemiłosiernie przez Alisanna, zdążyli jedynie wrzucić na któryś z wozów kilka worków z chlebem i suszoną kiełbasą. Nie było również – o dziwo! – czasu na przygotowanie rumaków i po raz pierwszy od początku starcia o Taliad rycerze Stalowej Duszy wyruszali stłoczeni na wozach jak zwykła piechota. Niektórzy z pośpiechu nie zabrali wszystkich elementów pancerza bądź ekwipunku. Przez cały wieczór natrząsali się ze Stvina Vinkenana, który za pół złotego pazura kupił od jakiegoś cwanego woźnicy zwykłą, pocerowaną derkę. W innych okolicznościach za równowartość tej kwoty nabyłby jego chatę i połowę ogródka.
Ten nadzwyczajny pośpiech sprowokował liczne domysły, tym bardziej że pospiesznie sklecony konwój natychmiast pchnięto na południe, w stronę wybrzeża. Wkrótce wszystkie pogłoski sprowadziły się do jednej.
Ponoć do portu przypłynął statek z Mandylionu.
Tankred nie wierzył w to. Ostatni okręt przypłynął z ojczyzny niedługo po rozpoczęciu walk w Taliadzie i był wypełniony bełkoczącymi szaleńcami, którzy nie potrafili nawet rzucić kotwicy i roztrzaskali dziobnicę o skały na podejściu do portu. Młody rycerz nie miał pojęcia, co się dzieje w ich porzuconej ojczyźnie, ale już dawno pogodził się z tym,
że utracili Mandylion na zawsze. Wiedział, że Dagnaar i wielu innych podziela to zdanie, choć Pieśniarze zakazywali defetystycznego myślenia i surowo karali tych, którzy głośno mówili o braku szans na powrót do kraju.
Karali zresztą również za wiele innych przewinień. Nie chcieli, aby toczone obecnie zmagania nazywano Wojną na Obczyźnie, gdyż słowo to ich zdaniem zdradzało, że walka toczy się o coś obcego. Tymczasem w myśl uprawianej przez nich filozofii Mandylion sięgał po to, co mu się należało – po nową ojczyznę. Nie wolno było też używać terminu Królestwo na Wygnaniu ani sarkać na decyzję króla Duncana, który w międzyczasie postanowił rzucić wyzwanie królestwu krasnoludów zwanemu Tangstevem. Nie wolno było również krytykować posunięć rodu Vinkenanów i innych.
Wojna o nową ojczyznę upływała więc w ciszy, przerywanej raz na jakiś czas okrzykiem bojowym, jak najbardziejsłusznym i prawomyślnym.
– Jeśli wierzyć plotkom, król kazał żeglarzom z rodu Vo - thanów wysłać kilka żaglowców do Mandylionu – odezwał się nieoczekiwanie Dagnaar. – Wiesz, mieli spróbować odzyskać proch i może postarać się odnaleźć jakichś żyjących…
– Daj spokój.
– Czy istnieje inny powód, dla którego wyprawiono by nas w drogę tak szybko? – W głosie Dagnaara pojawiło się ożywienie. – Pomyśl tylko! A Alisann, cóż… – Rycerz spojrzał na ogniska płonące po drugiej stronie ściany namiotu i oblizał nerwowo wargi. – …Złości się na siebie – dokończył. – Wybrał drogę przez Słone Bory w nadziei, że nie natrafi na oddziały Mącicieli. Wielkim Traktem dotarlibyśmy do Miasta na Skale o dobry dzień wcześniej, ale na tamtym szlaku istnieje o wiele większe ryzyko wpadnięcia w…
– Prosiłem cię, byś dał spokój. – Tankred poczuł znużenie, jak zwykle gdy zaczynał myśleć o Mandylionie. Jego bok promieniował narastającym bólem. Wywar z mleczorogu przestawał działać.
– Kto inny powiedziałby: „Dzięki, stary, fajnie, że wpadłeś z czymś mocniejszym”, ale Hanstarowie wolą, jak widać, pogrążać się w odmętach własnych dusz. Trzymaj się więc! – Dagnaar wzruszył ramionami i wymknął się na zewnątrz, pozostawiając
Tankreda sam na sam z ciemnością, bólem i wspomnieniami.
* * *
Z wagi tego, co się dzieje, zdał sobie sprawę dopiero, gdy wieże Pogromcy zaczęły znikać za horyzontem. Jego kuzyn Brisse stracił wtedy panowanie nad sobą – przypadł do relingu, krzyczał, odpychał ludzi próbujących go uspokoić, a potem rzucił się na pokład. Wówczas pojawił się Olve z twarzą zmienioną gniewem. Złapał swego syna za ramiona, wysyczał mu kilka słów do ucha, a potem zawlekł do kajuty pod pokładem. Tankred przyglądał się tej scenie z chorobliwą fascynacją. Wuj wyłonił się na pokład kilka uderzeń serca później. Złapał zaskoczonego Tankreda i również jego pociągnął do kajuty, a tam cisnął na koję. Chłopak boleśnie uderzył potylicą o ścianę. Gdy nieco oprzytomniał i otworzył szeroko oczy, urażona duma podsunęła mu słowa, które wydawały się pasować do sytuacji:
– Nie wolno ci mnie traktować jak byle dzieciaka! Jestem młodszym synem Vildurfa Hanstara, drugim dziedzicem…
– Byłeś – przerwał mu bezlitośnie Olve i przygładził wąsiska, dysząc ciężko. – Wiesz, co mi przekazał ów posłaniec w porcie? Królewskie hufce przegrały pod Rozpaczą bitwę z Czernią. Vildurf wraz ze swoimi rycerzami oraz Badian Fulgham z przybocznymi osłaniali odwrót króla. Do końca. Wiesz, co to oznacza?
Tankred miał wrażenie, że jego świat zaczyna się rozpadać.
– Czy to znaczy, że… – Głos mu się załamał.
– Tak, chłopcze. Przykro mi. – Surowy głos wuja złagodniał nieco, a jego oczy zaszkliły się. Odwrócił głowę, jakby targnął nim nagły przypływ emocji, ale błyskawicznie odzyskał panowanie nad sobą i znów spojrzał na chłopaka. – Naprawdę mi przykro, bo… Ech, szlag by to trafił!
Zerwał się z koi, kopnął w ścianę i oparł się o nią rękami. Oddychał przez moment chrapliwie, a potem odkaszlnął i odwrócił się do przestraszonego Tankreda.
– Jesteś jedynym żyjącym synem Vildurfa, jego dziedzicem i przyszłym Zwierzchnikiem Rodu – powiedział cicho i uroczyście. – Zostaniesz nim, gdy osiągniesz pełnoletność, a do tego czasu Zwierzchnikiem Rodu będzie najstarszy brat twego ojca, wuj Mustaig. Ja dołączę do Rady Królewskiej jako Pierwszy Doradca, a ty natychmiast po wylądowaniu wstąpisz do któregoś z oddziałów Stalowej Duszy.
Tam przejdziesz szkolenie. Czy chcesz o coś spytać?
Chłopak czuł w gardle dławienie tak silne, że z największym trudem wykrztusił kolejne pytanie:
– A mama?
Natychmiast tego pożałował, bo na wąsatym obliczu Olvego pojawił się bezgraniczny smutek. Jego oczy zwilgotniały. Minęła dłuższa chwila, nim opanował emocje.
– Mathilda postanowiła zaczekać w Skalinie na powrót męża i syna – odpowiedział głucho, patrząc w bok. – Zawsze była upartą, niemądrą kobietą. Czy wiesz, co to oznacza?
Tym razem Tankred odgadł od razu. Nie zdołał już powstrzymać rozpaczy.
* * *
Obudził się w nocy, dręczony koszmarami, pragnieniem i wielkim, przybierającym na sile bólem. Wpatrywał się w mrok, myśląc o swojej szarży w las oraz ostrych słowach Alisanna.
– Już nigdy nie popełnię błędu – szepnął. – Żadnego. Nie przyniosę hańby rodzinie.
- 1
- 2 (current)
Źródło: Zielona Sowa / fot. Zielona Sowa
Dzisiaj urodziny obchodzą
ur. 1998, kończy 26 lat
ur. 1984, kończy 40 lat
ur. 1978, kończy 46 lat
ur. 1949, kończy 75 lat
ur. 1970, kończy 54 lat