The 100 to flagowa produkcja amerykańskiej stacji The CW. Jest to serial dla tzw. młodych dorosłych i ma trafiać w gusta wielbicieli sci-fi. Postapokaliptyczna sceneria, dużo kosmosu i ciekawych technologii, a to wszystko z udziałem pięknych nastolatków. Serial kusi świetnym wyglądem, niebanalnym designem wnętrz i akcesoriów, a także pomysłem, który mógł porwać tłumy. I tak też zrobił - do czasu. Jako osoba, która uwielbia kino młodzieżowe, mam dużą tolerancją na głupotę fabularną w serialach. Przymykam oko na wiele niedociągnięć, a moja fanowska cierpliwość wybacza o wiele więcej, niż niektóre produkcje na to zasługują. Pokłady sympatii dla młodzieżówek są tym większe, im bardziej serial stara się przekazać coś więcej niż tylko banalną rozrywkę. Po pierwszych sezonach The 100 moje nadzieje zostały rozbudzone, a sympatia dla serialu rosła i mieszała się z podziwem dla moralnych dylematów i decyzji tak trudnych, że sama nie miałabym ochoty ich podejmować. Podobał mi się klimat serialu, odcięcie się od polityki świata realnego, która przesiąka często do współczesnych seriali, a także skupienie się na prostej potrzebie przetrwania. Podobał mi się pomysł, że świat, jaki znamy, nie istnieje, a cywilizacja tworzy się od nowa, z ogromną wiedzą i szczyptą doskonale rozwiniętej technologii. Wszystko szło dobrze do czasu, kiedy serial obrał banalny kierunek przemocy, walki kultur i pseudofanatyzmu religijnego. Trzeci sezon stał się przełomowy i od tego momentu zaczął zataczać koło. Pierwsze dwa sezony są bardzo dobre. Tak dobre, że z łatwością można oddać się tzw. binge watching i przesiedzieć weekend przed telewizorem. Uprzedzam - pilot nie jest najlepszy, trzeba go po prostu przetrwać i wyciągnąć podstawowe informacje. Później, z każdym kolejnym odcinkiem jest tylko lepiej. Przede wszystkim na duże uznanie zasługuje oddanie głównej części akcji w ręce nastolatków, którzy muszą odnaleźć się na Ziemi - bez kontroli ze strony rodziców i srogiego reżimu na Arce. Wolność! Swoboda! Z tymi przyjemnościami wiąże się jednak odpowiedzialność za siebie i swoich przyjaciół. Młodzi z od razu tworzą społeczność i zaczynają powielać schematy znane z naszego, współczesnego życia: ktoś musi rządzić, ktoś musi być rządzony, trzeba coś jeść i gdzieś mieszkać. Jeśli komuś przypomina się książka pt. Władca Much, to jest to jak najbardziej dobre skojarzenie. I tu jest pierwszy plus dla serialu - tworzenie małej społeczności na obcym terenie, podział “my” kontra “oni”, który skutkuje konfliktem. Wymaga on lojalności, podejmowania trudnych decyzji i ponoszenia ich konsekwencji. I przez pierwsze dwa sezony schemat ten wydaje się działać bez problemów. Jest wartko, zaskakująco, momentami ciężko, a czasem też kiczowato. Idealny, młodzieżowy misz - masz. Od sezonu trzeciego odkrywamy, że serial nie oferuje nic więcej, jak ten sam schemat, powtarzany od nowa. A potem jeszcze raz, jakby ktoś w poprzednich sezonach go jeszcze przegapił. To właśnie wtórność fabuły jest tym, co najbardziej rozczarowuje w The 100. Wszyscy bohaterowie dzielą się na mniejsze podgrupy, które muszą walczyć z wrogiem sezonu (Ziemianie, mieszkańcy Mount Weather, Miasto Światła czy wygnani więźniowie), a także między sobą, w zależności od chwilowej motywacji. Z łatwością można stworzyć listę zwrotów fabularny i odznaczać po kolei ich pojawianie się w serialu: koniec świata - był; życie po apokalipsie- była; odliczanie do końca świata - było; torturowanie Raven - było; lojalność bohaterów w zależności od powiewu wiatru - było; masowe i bezsensowne mordowanie ludzi - również było; przesunięcie dźwigni, która ma zniszczyć świat/zabić ludzi/rozwiązać problem - obecne! I ta lista potrafi ciągnąć się bardzo długo, a z każdym kolejnym sezonem ma się wrażenie, że się rozciąga na nowe podpunkty. Twórcy serialu są jednak świadomi własnej wtórności i skrzętnie wplatają w dialogi wypowiedzi świadczące o tym, że podobna sytuacja miała już miejsce. Już nawet Raven zaczyna narzekać, że miło by było wystartować z planety, która choć raz by nie płonęła żywym ogniem. Innym elementem serialu, który rozczarował mnie do głębi, jest sposób prowadzenia bohaterów serialu. Najprościej mówiąc - jest on nielogiczny i irracjonalny. Zachowania postaci serialu podyktowane są chwilową potrzebą scenariusza, a nie jakimś szerszym, zaplanowanym zabiegiem dla całego serialu. Są raczej zaradcze. Doskonałym przykładem jest Bellamy, który z sezonu na sezon zmienia się z irytującego badboya, w sumiennego superbohatera by zaraz potem bez sensu zabić ponad trzystu ludzi i unika za to odpowiedzialności. Również ciężko jest nadążyć za Clarke, która zwłaszcza w ostatnim sezonie zmieniała grupy, wobec których jest lojalna tak szybko, że chyba sami scenarzyści się w tym już pogubili. Piąty sezon bije po oczach fragmentarycznością relacji pomiędzy postaciami. Natężenie związków pomiędzy bohaterami zmniejsza się i zwiększa, w zależności od tego, jak bardzo potrzebne jest zaszokowanie widzów. To, co w poprzednich sezonach było już zapomniane, w kolejnym rozkwita jako silny konflikt pomiędzy bohaterami. A tam, gdzie dalej powinna być jakakolwiek zadra - szybko odchodzi ona w niepamięć. Dlatego widzimy dobrze współpracującego Murphy’ego z Raven, Bellamy znów wkrada się w łaski Indry, a wobec Kane od lat nikt nie żywi żadnych urazów z powodu jego decyzji na Arce. Ktoś powie, że w obliczu nadchodzącej (kolejnej!) apokalipsy Ziemi takie niesnaski pomiędzy postaciami nic nie znaczą. Rzecz w tym, że kiedy jest wygodne dla scenarzystów, to te zatargi osiągają apogeum i są decydujące o przyszłości całej ludzkości. Bohaterowie często podejmują decyzję podyktowane emocjami, a nie chłodnym umysłem. A kiedy wygrywa rozum, to ludzie osądzają decyzje własnymi emocjami. To nas prowadzi do kolejnej cechy serialu The 100, która nasila się z każdym sezonem, powodując koszmarne zgrzytanie zębami. Decyzje bohaterów są po prostu przypadkowe. Oczywiście, stoi za tym wielki plan scenariusza, ale w trakcie oglądania widzimy Finna strzelającego bez sensu do wioski czy Octavię niszczącą firmę produkującą żywność dla bunkra. Nikt nigdy nie trzyma się wcześniej ustalonego planu i praktycznie każdy idzie własną drogą, oczekując od innych bezwzględnej lojalności. Słowa “moi ludzie” są niejako mottem serialu, a jednocześnie kartą przetargową w większości pertraktacji pomiędzy wrogami. I mimo całego wysiłku Octavii by stworzyć jeden klan - Wonkru - twórcy w dalszym ciągu dowolnie żonglują solidarnością, oddaniem i lojalnością postaci. Czasem nawet nie ma niczego pomiędzy - albo są ślepo posłuszni, albo nie szanują nikogo. Im dalej w las, niekiedy w dosłownym tego słowa znaczeniu, tym motywacje bohaterów stają się niezrozumiałe, nawet dla bardzo uważnego widza. Struktura serialu często też pozwala przez większość sezonu zastanawiać się, dlaczego niektóre postacie uparcie idą w zaparte, mimo widocznie popełnianych błędów (Octavia, Lexa, Bellamy), a wyjaśnienie dostajemy dopiero w odcinku retrospektywnym, w którym ujawnia się przełomowy moment w historii. To się nawet sprawdziło w pierwszych sezonach, przy piątym nie robi to już żadnego większego wrażenia. Nawet jeśli ujawniony sekret jest naprawdę dużego kalibru. To właśnie te odcinki ze wglądem w przeszłość, stanowią zazwyczaj preludium do wielkiego, szokującego finału. Który, będąc praktycznie identyczny jak w poprzednich sezonach, ani ziębi, ani grzeje. Duże znaczenie ma tutaj słowo “szok”, bo wydaje się, że to jedyne, na co tak właściwie serial liczy. Przejawia się to przez wielokrotne przekraczanie granic dobrego smaku. Moralne dylematy, którym poddawani są bohaterowie, często bywają wątpliwe pod względem atrakcyjności dla widza. Każdy sezon stara się przesunąć granicę o krok dalej, więc ostatni sezon uodpornił widzów na praktycznie każdą dawkę tragedii. O ile dylemat Clarke w Mount Weather (czy poddać radiacji całe piętro) był emocjonalnie intensywny dla widzów, to o tyle już kanibalizm stracił na swojej mocy. Pamiętam to uczucie zaskoczenia, kiedy mała dziewczynka zabiła Wellsa, a sama niedługo potem skoczyła w przepaść. Od tego czasu serial karmił swoich widzów śmiercią na wiele sposobów. Teraz, oglądając Octavię, która sama będąc na granicy szaleństwa, zmusza swoich ludzi do kanibalizmu, wydaje mi się to po prostu nijakie. Coraz częściej tęsknię za logiką i argumentem, niż krwią i barbarzyństwem. Wydaje się, że sezon bez sceny wypełnionej zwłokami jest najzwyczajniej w świecie sezonem straconym. Ta chęć szokowania dotyka również inspiracji dla serialu. Jedną z najbardziej oczywistych jest religia. Karmienie chipem z dostępem do Królestwa Światła niczym Komunią Świętą w Kościele Katolickim była aż nad wyraz banalna. Do dziś nie wiem, czy należy to traktować jako leniwe pisarstwo scenariusza czy niezwykłą analogię do mistyki przeżyć religijnych. Przychylam się raczej do tej pierwszej opcji. Na koniec element, który w dużej mierze obecny jest w praktycznie każdym obecnym sci-fi. W serialu jest po prostu więcej fikcji niż nauki. O ile problem z pożywieniem i tlenem jest dość znaczący w serialu i determinuje zachowania bohaterów, to nikt jednak nie zastanawia się dwa razy skąd oni mają tyle broni, amunicji i materiałów by ewentualnie broń tworzyć. A nie mowa tutaj o prostych pistoletach, tylko o zaawansowanych karabinach i miotaczach fal dźwiękowych. O ile ciekawiej byłoby, gdyby i tutaj w końcu zaczęły pojawiać się problemy z arsenałem. Śmiało można machnąć rękę na takie elementy jak przekazywanie wiedzy dalej, bo widać przyszłe pokolenia wcale tego nie potrzebują. Choć jeśli idzie o wojowników, idea nauki nie pozostawia wiele do życzenia. Regułą jej też, że każdy głos rozsądku sugerujący potrzebę rozwoju szeroko rozumianej gospodarki, jest miażdżony i pozbywamy się z serialu. Pike, jako jedyny patrzył w przyszłość i planował pola uprawne, stał się jednym z antagonistów. Monty, który zamiast miecza wybierał algi, też był wiecznie niezrozumianym wizjonerem, którego ostatecznie też trzeba było pozbyć się z serialu. Zwłaszcza ostatnie dwa sezony stawiają jedynie na brutalną walkę, a nie odbudowę ludzkiej cywilizacji. Argumenty rozumu przeciwko przemocy przegrywają w przedbiegach. I to właśnie dzięki temu serial, zamiast bawić się w tworzenie - niszczy wszystko po drodze, w tym sam siebie. Ale żeby nie być wyłącznie zrzędzącym fanem, który nie potrafi dostrzec tego co ma, to warto zaznaczyć, że The 100 ma swoje dobre momenty. Strona wizualna, sceny walki, sceneria, dbałość o dekoracje, kostiumy i makijaż - te elementy zdecydowanie działają na korzyść serialu. Tutaj nie ma nawet co dyskutować. Jednak serial pokazał też coś, o co ciężko w tego typu produkcjach - przyszłość, w której człowiek jest postrzegany przez swoją użyteczność. W tym serialu pojęcia jak homoseksualizm, rasizm czy dyskryminacja osób niepełnosprawnych po prostu nie istnieją. Pokazano świat, w którym toczy się walkę o przetrwanie, a nie o dobrze nam znane ideologie. Oprócz religii, bo ten element jednak jest bardzo silnie zakorzeniony w serialu. I, ku rozczarowaniu sporej części fanów, serial trzyma się schematu, że pomiędzy główną dwójką bohaterów jest tylko partnerstwo, a nie nieunikniona miłość. Choć i tutaj twórcy pozwalają sobie na małe ukłony w stronę fanów “Bellarke”, od czasu do czasu sugerujące, że może pomiędzy Bellamym i Clarke jest coś więcej niż przyjaźń. Te małe drobnostki nie są jednak w stanie przezwyciężyć rozgoryczenia po straconym potencjale serialu. A The 100 mogło być czymś wyjątkowym dla telewizji młodzieżowej. Świeżym, zmuszającym do myślenia, otwierającym umysł na nowe doświadczenia. Miało być serialem przekraczającym granice moralności w sposób, który miał budzić nam ciarki na plecach. Teraz jedynie wzbudza westchnienie smutku. To niezawodny znak, że niektóre seriale, powinny kończyć się wcześniej niż później. Dla własnego prestiżu i dobrego smaku.
Film Kamila Bajona " KAMERDYNER" w kinach od 21 września
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj