W głowie się nie mieści #3: O tym, jak znalazłem swego oscarowego faworyta
Oscarowy sezon to nie przelewki. Każdy przecież musi mieć swojego faworyta. Ja swojego odnalazłem praktycznie rzutem na taśmę - ale za to z jaką mocą!
Oscarowy sezon to nie przelewki. Każdy przecież musi mieć swojego faworyta. Ja swojego odnalazłem praktycznie rzutem na taśmę - ale za to z jaką mocą!
Ech, Oscary… Z nimi są same problemy, co nie? Nie dość, że Akademia jest rasistowska, to - co gorsza - często pomija nasze ulubione filmy. To taka impreza, którą wszyscy oglądają, wszyscy się przejmują jej wynikiem, ale nigdy nie jesteśmy z niej zadowoleni. A bo sukienki nie były ładne, a bo gospodarz po raz kolejny był nudny, a bo nasz ulubieniec (który oczywiście jako jedyny zasłużył) nie dostał nagrody. Duch oscarowy co się zowie. Nie inaczej jest w moim przypadku.
No, może odrobinę przesadzam. Dla mnie gala rozdania Oscarów to kolejna okazja do zebrania się z przyjaciółmi i pogadania lub pokłócenia się z nimi na dany temat. Tym razem oczy wszystkich skierowane są w kierunku telewizora, a przerwy w transmisji są idealnym momentem do kontynuowania przerwanych wątków i zaczęcia nowych, dotyczących kolejnych rozdanych nagród. Taaak, samo rozdanie jest mało stresujące i przebiega w radosnej atmosferze. Co innego w przypadku ogłoszenia nominacji. Wtedy zaczyna się piekło.
Od kiedy zobaczyłem Steve Jobs (moja recenzja tutaj), od razu wiedziałem, że będzie to mój oscarowy faworyt – scenariusz nakreślony z taką perfekcją, że Sorkina można oskarżać wręcz o zbyt dobre rzemiosło, Michael Fassbender w tytułowej roli zjawiskowy, no i muzyka Daniela Pembertona… złoto! Tym większe było moje zaskoczenie, gdy po ogłoszeniu nominacji do nagród Akademii zorientowałem się, że brakuje obecności mojego faworyta w co najmniej trzech kategoriach. Przecież dopiero co Sorkin odbierał Złoty Glob, a Akademia ominęła go w swych nagrodach? Hola hola! Szanowni państwo, coś mi tu nie gra. Dodatkowo brak nominacji za znakomitą (z pewnością najlepszą w tamtym roku) muzykę Pembertona i nawet nie trzeba było spoglądać na główną kategorię. Problem tkwi w tym, że filmu Danny’ego Boyle’a nikt nie oglądał. Wspaniale poległ on w box office, nie zwracając na siebie większej uwagi. Niestety Steve Jobs nie narobił szumu, przez co członkowie Akademii najwyraźniej nie mieli zamiaru w jakikolwiek sposób go wyróżniać.
Byłem w kropce, bo który z pozostałych filmów nominowanych do głównej nagrody na nią zasłużył? The Revenant? Dobre sobie. Spotlight? Brzmi dobrze, ale to byłby casus Argo, czyli zgrabnie napisanego, zmontowanego i zagranego filmu, którego tematyka szokuje i zachwyca tylko Amerykanów. Dobrym wyjściem wydawał się być Mad Max: Fury Road – widowiskowy, prosty, bezkompromisowy. Nie jestem jednak pewien, czy powinien otrzymać statuetkę. Najwygodniejszym wyjściem byłaby nagroda dla Inside Out… ale cóż, ten film także nie jest nominowany. Aż wreszcie poszedłem na przedpremierowy pokaz Room. I to było objawienie.
Im starszym się jest, im dłużej i częściej ogląda się filmy, tym coraz trudniej jest się w nich zanurzyć. Każdy element podlega analizie: zdjęcia, scenariusz, aktorstwo - to wszystko wałkowane jest w mojej głowie przez cały czas trwania filmu. Przy okazji dzieła Abrahamsona żadna z tych rzeczy nie liczyła się dla mnie. Oto zasiadłem w fotelu i przez równe dwie godziny wpatrywałem się, nie myśląc dosłownie o niczym. Absolutnie zanurzyłem się w ekranie jak lata temu w swoich ulubionych filmach. Pokój wciąga od pierwszej do ostatniej sekundy, oferując tak wiele, że zdecydowanie przerasta to jednego widza. Mnie przerastało na tyle, że od połowy filmu co minutę musiałem pamiętać o tym, by głęboko oddychać, próbując nie rozbeczeć się na pełnej sali kinowej.
Zresztą i tak mi się to nie udało. Po dwóch godzinach moje oczy były całe czerwone, policzki opuchnięte, a spodnie mokre od łez. Gdy wreszcie pojawiły się napisy końcowe i światła się zapaliły, popatrzyłem na kolegę siedzącego obok mnie, wziąłem głęboki oddech, wypuściłem powietrze z głośnym rykiem i powiedziałem, że właśnie znalazłem swojego oscarowego faworyta.
Nie będę wchodzić w szczegóły fabularne i realizatorskie, Kasia już zdążyła napisać recenzję filmu, do której możecie zerknąć. Chcę Wam jedynie powiedzieć, że jeśli szukacie kinowej przyjemności w najczystszej postaci, to znajdziecie ją właśnie w Pokoju. Zachwalam ten z film ze świadomością prostoty, z jaką on oddziałuje – dzieło Abrahamsona jest idealnie wykalkulowane, by wycisnąć z Was każdą łzę. Na szczęście nie robi tego w sposób nachalny, lecz konsekwentnie eksploatując każdą z postaci. Jasne, wszystkie zachwyty nad Brie Larson są jak najbardziej zasłużone, ale na miły Bóg, brak nominacji dla Trambleya jest oburzający. Młody jest NIESAMOWITY. Z chęcią pominąłbym podczas rozdania DiCaprio, by temu młodemu aktorowi dać statuetkę.
Nic tak nie poruszyło mnie emocjonalnie od czasu Interstellar Christophera Nolana. Zawsze ulegam wałkowanej przez Hollywood tematyce miłości nie przez coś, lecz pomimo czegoś. W przypadku kosmicznego widowiska przeszkodą była inna czasoprzestrzeń, w Pokoju sprawa jest o wiele prostsza, a zarazem o wiele bardziej skomplikowana. Tutaj miłość matki do syna napotkała przeszkodę w postaci realnego świata, który dla głównych bohaterów z początku jest nie do przyjęcia. Podpatrywanie ich, jak radzą sobie z tym, co dla wszystkich jest kolejnym dniem życia, jest niezapomnianym przeżyciem.
Lubię takie filmy. Takie, podczas których zapominam całkowicie o moim zawodzie, wykształceniu i hobbystycznym analizowaniu ruchomych obrazków. Podczas seansu Pokoju jestem jak każdy widz, odczuwam dokładnie to samo co osoby wokół mnie na sali kinowej. Kompletnie rozpuściłem się w ekranie przede mną, czerpiąc maksimum przyjemności z seansu i mając okazję znów przeżyć swego rodzaju katharsis, coraz rzadziej odczuwane na sali kinowej. Od 26 lutego film Abrahamsona będzie grany w kinach. Idźcie koniecznie.
Tak, Room to mój oscarowy faworyt.
Dzisiaj urodziny obchodzą
ur. 1962, kończy 62 lat
ur. 1968, kończy 56 lat
ur. 1988, kończy 36 lat
ur. 1980, kończy 44 lat
ur. 1965, kończy 59 lat