Arrow: sezon 5, odcinek 10 – recenzja
Arrow powrócił po przerwie w niezłym stylu. Intrygujący cliffhanger z poprzedniego odcinka związany z powrotem Laurel Lance dawał nadzieję, że odcinek Who Are You? zapewni nam nie gorszą rozrywkę niż w poprzednich odsłonach tego sezonu. I tu niestety przyszło rozczarowanie…
Arrow powrócił po przerwie w niezłym stylu. Intrygujący cliffhanger z poprzedniego odcinka związany z powrotem Laurel Lance dawał nadzieję, że odcinek Who Are You? zapewni nam nie gorszą rozrywkę niż w poprzednich odsłonach tego sezonu. I tu niestety przyszło rozczarowanie…
Finał połowy sezonu, kiedy w ostatniej scenie Oliver spotyka w „Arrowcave” Laurel, dawał widzom nadzieję na kilka rzeczy. Przede wszystkim na oczywisty powrót tej bohaterki i to być może na stałe. Bo choć przeżywaliśmy z jej postacią różne okresy – od miłości do nienawiści – to przy nowej jakości, jaką obecnie prezentuje ten serial, prosiło się wręcz o jej powrót. Druga sprawa – uzupełnienie Team Arrow – w końcu Artemis zrejterowała do Prometheusa, więc naturalnie braki trzeba było uzupełnić. No i trzecia rzecz – sam powrót bohaterki, wokół którego można było zbudować dodatkowy, bardzo ciekawy wątek. W każdej z tych kwestii doszło do niewielkiego (bądź ogromnego) rozczarowania.
Pochwalić scenarzystów należy za to, że przynajmniej nie kombinowali i od początku dali widzowi do zrozumienia, że to epizod, a powrót Laurel, a właściwie jej zmartwychwstanie, jest jednym wielkim picem odstawionym przez Prometheusa. I całe szczęście, dojście do tego nie zajęło 35 serialowych minut, w czasie których na końcu wszyscy byliby ogromnie zdziwieni, że bajeczka o przywróceniu jej do życia przez jej siostrę Sarę było bujdą. Przy tej okazji wyszło, jak coraz większe znaczenie mają wszyscy należący do Team Arrow – Oliver powoli odpuszcza, nie stara się już tak usilnie być liderem-tyranem, którego zdanie jest jedyne i słuszne, dzięki czemu inni zaczynają stanowić ważną część zespołu, włącznie z Felicity. Dzięki temu fabuła nie była ślamazarnie ciągnięta za uszy, a cała intryga stopniowo, aż do ostatnich sekund, była rozwiązywana.
Choć ten epizodyczny powrót Black Canary do Arrow cieszy, to całościowo rozczarował, zwłaszcza jeśli weźmiemy pod uwagę ten cały misterny plan uknuty przez Prometheusa i to, jak został zrealizowany. Kulały zwłaszcza ostatnie sceny w jakimś nic nie znaczącym magazynie, gdzie ni z tego, ni z owego dochodzi do starcia z nim. I tak jak nagle się pojawił, tak potem przepadł. Nie było napięcia, nie było tego klimatu zagrożenia, jaki pojawiał się we wcześniejszych epizodach. Co więcej, wróciły koszmary z poprzednich sezonów, jeśli chodzi o choreografię walk. Choć wszystko wygląda i tak o wiele lepiej, to trudno było uniknąć wrażenia, że w tym odcinku twórcy poszli na ogromną łatwiznę.
W tym wątku nawet na plus było wyjaśnienie, skąd w ogóle Prometheus wyczarował „fałszywą” Laurel Lance, szkoda tylko, że przy okazji mocniej tego nie powiązali z właściwym serialem ze świata DC, dając choć kilkanaście ekranowych sekund którejś z tamtych postaci. Mocniej nad tym boleć jednak nie ma sensu, bo do końca sezonu zapewne przynajmniej raz te produkcje jeszcze się przenikną.
Co ciekawe, tym razem poziomu odcinka nie podciągnęły retrospekcje. Owszem, historia Bratvy jest nadal najlepszą od pierwszego sezonu, gdy Oliver wylądował na Lian Yu, niemniej piwniczne przesłuchanie zakończone obiciem mu twarzy było niestety mało wciągające. Szybciej serce mogło zabić natomiast dzięki pojawieniu się Talii, dzięki czemu już wiemy, że retrospekcje częściowo skupią się na wątku Ligi Zabójców i miejmy nadzieję, że będzie to zrobione dobrze.
To, czego nie dostaliśmy w związku z powrotem Laurel (choć naprawdę, miło ją było zobaczyć, prawda?) oraz retrospekcjami, nieoczekiwanie dostaliśmy w wątku Diggle’a oraz prawnika Adriana Chase’a. W tym przypadku nie było jednak żadnej akcji, a wszystko opierało się na całkiem niezłych dialogach i budowaniu napięcia. Nie był to oczywiście poziom najlepszych seriali prawniczych, gdzie napięcie opadało wraz z ostatnim słowem, ale całkiem przyjemnie się to oglądało.
Arrow na dzień dzisiejszy trzyma najlepszy poziom z całego telewizyjnego uniwersum (naturalnie Gotham przewyższa je wszystkie, ale jak wiadomo, nie należy do tego świata), mimo że po kilkutygodniowej przerwie odcinek do najlepszych nie należy. W większości był to typowy zapychacz, który właściwie nie popchnął głównego wątku rozgrywającego się w Star City do przodu. Owszem, było kilka ciekawych momentów (jak choćby dialog o Star i Starling City), a nawet ckliwych, które naprawdę nie męczyły, ale zabrakło pewnego czaru, jaki otrzymywaliśmy w poprzednich epizodach. Niemniej nie ma podstaw, by przekreślać Arrow, bo w tym sezonie twórcy naprawdę pokazują, że chcą w końcu zrobić coś dobrego. I idzie im to naprawdę nieźle.
Źródło: zdjęcie główne: Bettina Strauss/The CW
Poznaj recenzenta
Paweł SzałankiewiczKalendarz premier seriali
Zobacz wszystkie premieryDzisiaj urodziny obchodzą
ur. 1977, kończy 47 lat
ur. 1993, kończy 31 lat
ur. 1973, kończy 51 lat
ur. 1975, kończy 49 lat
ur. 1969, kończy 55 lat