B: The Beginning – recenzja serialu
Netflix zasypuje ostatnio fanów anime nowymi tytułami bądź ich adaptacjami live-action. Raz jest lepiej, raz gorzej, od czasu do czasu pojawia się też całkiem nowa seria, która… może zachwycić lub rozczarować.
Netflix zasypuje ostatnio fanów anime nowymi tytułami bądź ich adaptacjami live-action. Raz jest lepiej, raz gorzej, od czasu do czasu pojawia się też całkiem nowa seria, która… może zachwycić lub rozczarować.
Całkowicie nowe i oryginale produkcje anime na Netfliksie zaczynają pojawiać się coraz częściej, a aktualnie jest ich mały wysyp. B: The Beginning czy A.I.C.O. Incarnation to tylko przykłady. Niedawno pojawiły się również serie emitowane już wcześniej w Japonii, więc stanowią dla fanów anime jedynie miły dodatek (np. Kakegurui, Children of the Whales). Jednak to właśnie nowości oczywiście interesują wszystkich najbardziej – kto wie, może Netflix zaskoczy po raz kolejny świetnym tytułem? B: The Beginning, wyprodukowane przez uznane studio Production I.G miało ogromną szansę wywołać poruszenie w światku miłośników anime, co zresztą chyba się udało – dyskusja dotyczy jednak jakości tego serialu…
W państewku Cremona (podobieństwo do Włoch aż uderza) Królewska Służba Dochodzeniowa (R.I.S.) robi co może, aby schwytać mordercę zwanego Killer B z racji symbolu, pozostawianego przez niego na miejscach zbrodni. Z jakichś przyczyn B zabija jedynie innych morderców czy zwyrodnialców, zagadkę stanowi jednak jego motyw. Lily Hoshina jest młodą policjantką, którą jak sami oceniają koledzy z pracy, trudno jednoznacznie ocenić jako mądrą, czy głupią. Prócz niej pracują tam również inni zdolni śledczy, w tym jej przełożony Eric, genialna Kaela Yoshinaga, której konikiem są komputery, czy Boris Meyer, starszy, ale doświadczony policjant. Bohaterów jest więcej, lecz to nie oni są najważniejsi w tej historii. Są to Koku, młody chłopak pracujący w pracowni lutniczej oraz Keith Flick, były śledczy, który powrócił do R.I.S. po kilku latach nieobecności z powodu wydarzeń z przeszłości. Zagadka Killera B to jednak tylko początek szeregu wydarzeń, rozgrywających się na przestrzeni zaledwie 12 odcinków. Tajemnicza szajka przestępców, starożytne ruiny, naukowcy, skrzydlata postać – fabuła kryje mnóstwo tajemnic…
…których wręcz jest za dużo, jak na tak krótki serial. W zasadzie nie ma czasu na głębsze poznanie bohaterów – o tych pracujących w R.I.S. dowiadujemy się bardzo niewiele. Najbardziej skupiono się na Lily, którą mnóstwo widzów uzna za zło koniecznie, czyli irytującą pannicę, jeżdżącą jak wariatka, w dodatku nie wykazującej się szczególnym intelektem. Co prawda od czasu do czasu wpada na jakieś rozwiązanie w trudnej sytuacji, jednak trudno w jej działaniach doszukiwać się geniuszu. Tym jest zdecydowanie Keith Flick, mający nawet przydomek: Genie. To taki typowy zrzędliwy facet w średnim wieku, mający za sobą trudną przeszłość – ciężko nie o skojarzenia z Sherlockiem Holmesem, którego osobowość i dziwne nawyki wielokrotnie dawały innym o sobie znać. Keith zdecydowanie jest bardzo inteligentny, ma jednak zapędy… komediowe, którymi co jakiś czas raczy nas serial. To właśnie zgrzyta i rzuca się już na samym początku seansu. B: The Beginning nie jest w żadnym razie komedią, więc slapstickowy humor pasuje tu jak pięść do nosa. A to Keitha potrąci samochód, a to spadnie on ze schodów, a to Lily… wykona beczkę radiowozem i wyląduje na wszystkich kołach, nie dość, że nie ginąc, to jeszcze jadąc dalej (Izanami na deskorolce to już w ogóle złamanie wszelkich praw fizyki). Na szczęście później jakby reżyserowie o tym zapominali (obaj naprawdę mało doświadczeni pod tym względem – Kazuto Nakazawa i Yoshiki Yamakawa), przez co ten dramat kryminalny z wątkami sci-fi zaczyna robić się dużo poważniejszy. I tutaj pojawia się kolejny mały zgrzyt – liczne gremium bohaterów wykazuje nadludzkie zdolności, w tym sam Killer B, więc mamy tu dość dziwne poplątanie kryminału z science-fiction. Na początku wydaje się to nawet ciekawym połączeniem, jednak z odcinka na odcinek zagęszczenie istotnych wydarzeń z przeszłości jest już tak wielkie, że wszelkie nadnaturalne aspekty fabuły wybijają się na pierwszy plan coraz bardziej. Keith Flick jest postacią niezaprzeczalnie charyzmatyczną i aż prosi się o porządne śledztwo bez latających bogów czy starożytnych inskrypcji. W dodatku do samego końca i do ostatniej minuty wyjawiane są coraz to nowsze odpowiedzi dotyczące przeszłości jego oraz Killera B, od czego może zawrócić się w głowie. Prawdopodobnie znacznie lepiej serial wypadłby, gdyby był po prostu dłuższy, nawet pozostawiając już te liczne wątki sci-fi. Tymczasem zdecydowano się na upakowanie konkretnej historii w zaledwie 12 odcinków.
Odpowiedzią na długość B: The Beginning jest prawdopodobnie jego budżet – serial jest po prostu śliczny (i przez to pewnie krótki). Od razu rzucają się w oczy piękne tła Cremony i ruch na ulicach. Bohaterowie zaprojektowani są bardzo szczegółowo, co dziwić nie może, skoro jeden z reżyserów, Kazuto Nakazawa, zajmował się jak dotąd przeważnie animacją oraz projektowaniem postaci. Liczne sceny walk są bardzo widowiskowe, z płynną animacją, a w przypadku szczególnie jednego pojedynku (podpowiem: Izanami), wyglądają świetnie. Animacja zdecydowanie cieszy oko, czego nie można powiedzieć o słuchu – muzyka aż prosi się o porządniejsze aranżacje, ponieważ zwyczajnie słychać, że nie mamy do czynienia z prawdziwymi instrumentami, tylko ich cyfrowymi odpowiednikami. Zwłaszcza oglądanie ze słuchawkami na uszach może dostarczać ambiwalentnych odczuć, aczkolwiek ending naprawdę wpada w ucho.
Nowe anime Netfliksa pozostawia widza po seansie z lekkim rozczarowaniem, ponieważ jasno jak na dłoni widać, co zagrało, lub wręcz przeciwnie. B: The Beginning zawiera w sobie dość skomplikowaną historię, upchniętą w zbyt małą liczbę odcinków, przeładowaną chwilami dość absurdalnymi scenami, po czym zaskakującą całkiem ciekawymi odpowiedziami. Cały serial składa się więc z kontrastów, które patrząc na opinie fanów anime, podobają się bardzo – albo wcale. Jedni uważają już B: The Beginning za arcydzieło, inni za kompletną stratę czasu. Prawda leży pewnie gdzieś po środku i jest jak Lily oraz Keith – czasem się ich uwielbia, czasem ma dość. Warto jeszcze dodać, że po napisach końcowych ostatniego odcinka jest jeszcze krótka scena, sugerująca, iż to wcale nie koniec opowieści o śledczych z Cremony i boskich istotach. Najwyraźniej The Beginning w tytule nie wzięło się przypadkowo.
Źródło: zdjęcie główne: Netflix
Poznaj recenzenta
Karolina SzenderaDzisiaj urodziny obchodzą
ur. 1962, kończy 62 lat
ur. 1968, kończy 56 lat
ur. 1988, kończy 36 lat
ur. 1980, kończy 44 lat
ur. 1965, kończy 59 lat